środa, 10 października 2012

Rozdział 2

A/N: Jestem miękka i nie potrafię się oprzeć! Dlatego macie rozdziały szybciej. Nad Shardiffem pracuje z korektą ale sądzę, że czwartek/piątek będzie :) Mam nadzieje, że długość odpowiednia :D

** Chandni **




       

Oxford – Wielka Brytania

Profesor Carter udzielał właśnie wykładu studentom II roku wydziału archeologii na uniwersytecie Oxfordzkim na temat: Odkrywcy i ich podróże a archeologia, gdy do sali wszedł młody, przystojny mężczyzna z podróżną torbą w ręku. Po cichu zajął ostatnie miejsce w ławie i zaczął przysłuchiwać się uważnie wykładowi. Kiedy zajęcia dobiegły końca w sali pozostali tylko profesor i ów młodzieniec.
-  Andrè, miło cię widzieć! - rzekł Carter ściskając dłoń mężczyzny -  Dziękuję, że zechciałeś przyjechać.
- Nie, profesorze, to ja dziękuję za zaproszenie - odparł szeroko się uśmiechając.
Był wysokim, dobrze zbudowanym, o ciemnej karnacji dwudziestoczteroletnim mężczyzną z charakterystycznymi dużymi, brązowymi oczami. Wiadomość od Profesora otrzymał zaraz po obronieniu pracy magisterskiej na Wydziale Archeologii we Wrocławiu, gdzie studiował i żył przez ostatnie pięć lat.
Obaj opuścili teren uniwersytetu i udali się do posiadłości Cartera, znajdującej się na końcu miasteczka. Około trzeciej popołudniu w domu Profesora była już spora grupka studentów, którzy uczęszczali na jego wykłady. Siedzieli w wielkim salonie przed gotyckim kominkiem czekając na wyjaśnienia, dlaczego zostali po zajęciach wezwani na rozmowę do prywatnej rezydencji Profesora.
- Pewnie zastanawiacie się z jakiego powodu zostaliście tu wezwani – zaczął Profesor niepewnie się uśmiechając. Nie podobało mu się iż jest niespodziewanie oddelegowany na wyprawę i to z załogą młodych, niedoświadczonych studentów. Co prawda na miejscu miała na niego czekać grupa wykwalifikowana ale...  Ale odkąd wszystkie ekspedycje sponsorował ekstrawagancki Francis O'Donnel, który znał sie tyle na archeologii, co Carter na sadzeniu hortensji, można było się wielu drastycznych sytuacji i zmian spodziewać.
-  Zostałem poproszony abym zebrał ekipę i ruszył do Bega w Afryce.  Mamy sprawdzić pewien trop i zasilić ekspedycję doktora Rudolfa Wolley’a. - oznajmił przybyłym, aby dłużej nie przeciągać niepewności jaką odczuwali jego słuchacze.
- Pan żartuje, prawda Profesorze? –zapytała zaskoczona Liz Minouge, która była jedną z najlepszych studentek na roku, z którym zajęcia przeprowadzał właśnie profesor Carter.
- Przecież tam nic nie ma - dodał zdziwiony Paul Rippley, doktorant fizyki kwantowej, który często współpracował przy pracach archeologicznych.
- Po co mamy tam jechać? Zasilić Wolley’a? Znów sobie z czymś doktor Szalonogłowy nie radzi? – zadrwił Marc Wilfryd, który właśnie w tym semestrze bronił swej pracy magisterskiej u Cartera. Wszyscy studenci przezywali doktora Wolley’a Szalonogłowym, ponieważ zawsze wpadał na niedorzeczne pomysły, węszył wszędzie spisek, uważał, że piramidy to lądowiska obcych i wiele innych podobnych. A przy tym wyglądał jak obślizgły bankier z lat pięćdziesiątych.
- Jest tam o wiele więcej do odkrycia niż wam się wydaje - odezwał się Andrè
z kąta pokoju jaki sobie zajął, bacznie obserwując zachowania zebranych. Dokładnie pamięta ten upalny dzień. Zawsze był ciekaw czy odczytano kartę
 z manuskryptu i co oznacza artefakt, którym oparzył się jego przyjaciel.
- A ty skąd wiesz? - burknął Marc, niezadowolony z tego iż ktoś może mieć odmienne zdanie niż oni.
- Mój ojciec pracował z Profesorem Carterem, gdy prowadzili wspólny projekt w Bega. Byłem tam jako dziecko - oznajmił spokojnie mierząc dokładnie spojrzeniem gburowatego mężczyznę. Od razu mogło się wywnioskować iż Marc jest zadufanym w sobie gnojkiem, który uważa, że pozjadał wszystkie rozumy.
- Moi drodzy - odezwał się szybko Carter nie chcąc by wybuchła kłótnia między Andrè a Markiem - Jeśli się zgadzacie, to jutro odlatuje prywatny samolot z całym sprzętem i załogą do Bega. Ten wyjazd zaliczymy wam do dodatkowych praktyk. Zabierzcie paszporty i letnie ubrania, bo będzie gorąco. Do zobaczenia  jutro o szóstej rano – zakończył, ucinając szybko rodzącą się dysputę i pożegnał studentów pozostawiając im czas do namysłu.
Kiedy wszyscy wyszli odwrócił się do Andrè i uśmiechnął.
- Widzisz, życie profesora nie jest tak łatwe jak sobie każdy wyobraża - westchnął siadając obok młodzieńca - Opowiadaj, co przez ten czas porabiałeś. Jestem bardzo ciekaw jak sobie radzisz i jakie jest to miasto,
w którym studiujesz.
- Jak pisałem, magister obroniony na Instytucie Archeologii Uniwersytetu Wrocławskiego, z dwiema specjalizacjami. Zdałem najlepiej z całego roku,  
a miasto... - opowiadał tajemniczo się uśmiechając – Profesorze, miasto naprawdę wspaniałe, z tradycją. Musi Profesor kiedyś tam pojechać. Polki są bardzo piękne. Wspaniałe jedzenie. Jest dużo miejsc do zwiedzania nie tylko w tym mieście ale i w okolicy. Urzekły mnie stare lecz pięknie odmalowane kamieniczki na Rynku. Centrum nocą jak nie z tej epoki. Latem, szczególnie wieczorami, tętni tam życie towarzyskie. Przyjeżdżają  zagraniczni turyści, a i na uczelni nie brak obcokrajowców. W ciągu tych pięciu lat zdążyłem poznać ten kraj i to wspaniałe miasto, które stało się dla mnie drugim domem, którego po śmierci ojca nie mogłem odnaleźć - rzekł rozglądając się po salonie z ogromnym zainteresowanie. Profesor zawsze umiał zmienić szary pokój w  magiczne pomieszczenie i nadać mu ducha przeszłości. Mężczyzna zawsze był dla niego niczym drugi ojciec. Obaj świetnie zawsze potrafili się dogadać i tak wydawałoby się, że będzie podczas tego wyjazdu, na który André już bardzo się cieszył.

* * *

Grupa dziesięciu, zaspanych jeszcze, osób wtłoczyła się do środka samolotu. Zdumiało ich luksusowe wyposażenie kabiny pasażerskiej: barek, skórzane obicia foteli, ława, telewizor z satelitą. To naprawdę był samolot prywatny i na dodatek pierwszej klasy. Zajęli wygodne miejsca niecierpliwie czekając aż stewardessy przyniosą im wymarzoną, o tej porze dnia, kawę.
Podczas podróży mogli zapoznać się dokładniej z tezami i ‘odkryciami’ doktora Szalonogłowego. Nikt jednak nie komentował całego przedsięwzięcia ani też słuszności ich pobytu tam. Wszyscy dobrze pamiętali odkrycie sprzed zaledwie kilku tygodni jakiego dokonał doktor Riggs wraz z paroma innymi młodymi archeologami w Surinamie. Szczycili się tym bowiem doktor Riggs pochodził
z ich uczelni, ale nie byli do końca przekonani odnośnie tropu jakim podążali naukowcy. Przecież Bega należała do ziem jałowych, gdzie raczej nic szczególnego się nigdy nie wydarzyło. Studenci jednak jednogłośnie doszli do wniosku, że nie ważne jak bardzo wątpią w słuszność ekspedycji, zawsze jednak to mogą sobie wpisać do CV. W ich zawodzie zawsze liczyło się doświadczenie, poważanie i ilość ekspedycji. Oczywiście efekty również były ważne, ale o nie będą martwić się w niedalekiej przyszłości. Bardziej cieszyła ich perspektywa współpracy z innymi młodymi naukowcami z pokrewnych dziecin, którzy już czekali na nich na miejscu. Zatem, nie przejmując się za bardzo, po prostu  zajęli się swoimi sprawami by pozostały czas lotu minął im dość szybko.

* * *

Po upływie dziewięciu godzin dotarli do obozu nad jeziorem.
- Teraz macie czas dla siebie – oznajmił Carter, po czym wskazał na kobietę stojącą obok w kapeluszu przeciwsłonecznym, koszuli flanelowej, spodenkach do kolan i ciężkich butach – Geri rozda wam grafiki w namiocie zwanym Bar O-Five. Zaczniecie od wczesnego świtu. Życzę miłego popołudnia.
Zabrali zatem grafiki od Geri, pozostawili bagaże w przydzielonych im namiotach i całą grupą ruszyli nad jezioro. André trzymał się wraz z nimi. Podczas długiego lotu na tyle już zdołał poznać swoich towarzyszy wyprawy by jednoznacznie stwierdzić, że w wielu sprawach ma odmienne poglądy i z wieloma zagadnieniami nie zgadza się, jednak lepiej trzymać się z wrogiem, którego już się zna niż z takim, z którym jeszcze się nie miało przyjemności. A właśnie za chwilę będą mieli okazję poznać kilkoro już wykwalifikowanych młodych naukowców, którzy ukończyli szybciej studia i zasilili ten świeży projekt. Kilkoro rozbawionych ludzi płynęło motorówką w ich kierunku. Profesor zdążył poinformować ich, że ten przyjemny dzień przeznaczony jest na integrację – jakby w ogóle tego potrzebowali, ale takie były wymogi zważywszy na fakt iż spędzą tu dobrych kilka tygodni. Phillips wolał od razu zabrać się do roboty i po drodze, przy okazji działania, ewentualnie poznać towarzyszy i miał przeczucie, że reszta studentów ma podobne zdanie. Pierwszy wysiadł mężczyzna o przeciętnym wyglądzie lecz z zarozumiałym wyrazem twarzy. Od razu było wiadome, że jest to inżynier szkockiego pochodzenia Ian McKoy, którego już kilkakrotnie mieli przyjemność oglądać w magazynach branżowych. Zaraz za nim wysiedli amerykanin Logan Foster, znany i ceniony młody lingwista, z rodziny, która miała w tej dziedzinie długą tradycję oraz odkrycie roku z dziedziny geodezji i kartografii – meksykanka Tityo Alanos. Tuż za nimi szła piękna dziewczyna, o której podczas lotu napomknął Profesor, a była nią angielka Susan Wegas, która z wyróżnieniem ukończyła właśnie etnografię i antropologie kulturową. W łodzi był jeszcze ktoś, kto nie wyszedł od razu, ewidentnie coś oglądając. Andrè nie od razu go poznał w pełnym świetle słońca, które, pomimo założonych okularów przeciwsłonecznych, zmuszały go do przymrożenia powiek. Obserwowany mężczyzna miał na sobie wyłącznie jeansowe krótkie spodenki, na lewym przegubie sportowy, wodoodporny zegarek, a na prawym nadgarstku specjalny ochraniacz. Prawy nadgarstek, pomyślał Andrè i z lekkim uśmiechem, ruszył w kierunku łodzi.
- Nadal ukrywasz tę bliznę co, Carter?! - krzyknął zatrzymując się
w odpowiedniej odległości. Studenci, którzy przybyli wraz z nimi i Profesorem Carterem skierowali z zainteresowaniem oczy na Andrè. Kto z obecnych ma jeszcze takie samo nazwisko jak ich Profesor?, przemykało im przez myśli.
Mężczyzna wyskoczył z łodzi i pobiegł w kierunku kolegi. W rzeczy samej, był to Nathaneal ‘Nate’ Carter, syn Richarda Cartera. Wysoki, wysportowany, opalony, o jasnych włosach młody mężczyzna, którego znakiem rozpoznawczym była opaska na prawym nadgarstku. Z niewiadomych przyczyn, a może z przyzwyczajenia Nate ukrywał bliznę, która została po oparzeniu. Bliznę dość dziwną, bo na skórze odcisnął się w całości talizman, którego osiemnaście lat temu dotknął, a który teraz kiedy mężczyzna dorósł był doskonale odczytywalny na skórze.
Mężczyźni rzucili się sobie w braterskie objęcia. Andrè nie widział Nate’a od zdania przez siebie matury, co miało miejsce pięć długich lat temu. Carterowie przygarnęli pod swój dach młodego Phillpisa, gdy jego ojciec musiał wyjechać do Kanady, a Andrè nie chciał przerywać nauki w połowie roku, zwłaszcza przed tak ważnym i pierwszym tak dużym dla niego egzaminem. Jednak od kiedy Andrè wprowadził się do nich stało się pewne jedno; profesor Carter jawnie zaczął wtedy faworyzować Andrè, wytykając synowi błędy, chociaż  nie wiedział nawet do jakiej szkoły jego jedynak uczęszcza, ani też czym się zajmuje, nie wspominając  już o tym czym się interesuje.  Carter i Andrè zawsze potrafili nawiązać wspólny język, zawsze znajdywali wspólne tematy do rozmów oraz zainteresowania. Tymczasem relacje Cartera z synem zawsze były napięte, pełne niezrozumienia, jakby obaj mężczyźni nie potrafili żyć obok siebie. Nieświadom niczego i nawet nie podejrzewając syna o nadzwyczajne zdolności Senior uważał iż Nate ledwie zdaje z klasy do klasy i przysparza kłopotów wychowawczych, gdy w rzeczywistości jego jedynak już chodził na wykłady w Harvardzie i zajmował trzecią lokatę najbardziej uzdolnionej młodzieży. Przypadek dopiero  sprawił, że Profesor dowiedział się o otrzymanym stopniu doktorskim przez swojego syna. A pewnego dnia zobaczył Nate’a pakującego walizki    i oznajmiającego, że wyjeżdża do Oxfordu robić kolejną specjalizację, na krótko przed tym jak sam Profesor dostał angaż na tej samej uczelni.
A teraz, po tylu latach mailowania, obaj młodzi mężczyźni mieli sobie dużo do opowiedzenia. Phillips nawet nie spodziewał się, że spotka swojego przyjaciela na tej ekspedycji. Pamiętał jakie Carterowie mieli relacje, zatem tym bardziej był zaskoczony, że Nate zgodził się tu przyjechać.
- Profesor nie powiedział, że przyjedziesz – zaczął Andrè, gdy siedzieli przy piwie w Barze O-Five.
- Nie był pewny czy się zjawię, choć widuje mnie praktycznie codziennie na uczelni – odpowiedział Nate, pijąc łyk zimnego piwa.
- No, panie doktorze, jest pan cały czas zajęty. Najpierw Harvard teraz  Oxford. Na dodatek cały czas bierzesz udział w różnych projektach i konferencjach. Powiedz staremu przyjacielowi, jakim sposobem...? – tłumaczył zawzięcie Andrè. Sekretnie zazdrościł umiejętności i łatwości z jaką Nate zdobywał wiedzę. Nate zawsze należał do enigmatycznych osób, które przyciągają ludzi swoją osobę, nietypowym wdziękiem, charyzmą i wrodzoną inteligencją. W Nathanie było coś jeszcze. Coś nieopisanego i Andrè zawsze podejrzewał iż jest to wpływ znamienia na ręce młodego Cartera.
- Sam chciałbym wiedzieć. No, ale tak cały czas nie jestem zajęty. Zresztą zmieńmy temat. Przydałoby się zaznajomić ze współpracownikami – bronił się Carter Junior błyskawicznie zmieniając temat. Przerażała go myśl tłumaczenia czegoś, czego on sam w rezultacie nie rozumiał. Dla niego te umiejętności były zarazem darem jak i przekleństwem.
Wzięli zatem krzesełka i dołączyli do stolika grupki siedzącej naprzeciw. Akurat trwała tam dyskusja na temat podróży w czasie.
-  Jest to niemożliwe, powtarzam niemożliwe – oznajmił Logan, który był wysokim mężczyzną z kilkudniowym zarostem i kanciastymi okularami, w których świetnie wyglądał. Na głowie panował nieład. Włosy sterczały mu nierówno i nie dało się za żadne skarby ich poskromić.
- Fizyka nie jest jeszcze na dostatecznie wysokim poziomie, by to było możliwe. Wiele się zmieniło i wciąż zmienia w ciągu tysiącleci, ale to i tak nie wystarcza. Nie jesteśmy nawet w dziesięciu procentach gotowi na takie podróże. Z historią też kiepsko stoimy. Czasami to, co już jest jasne, okazuje się czymś zupełnie innym – ciągnął Marc, który nie wyglądał na historyka. Był masywnej postury, o ciemnej karnacji i długich kruczoczarnych włosach, z charakterystycznym haczykowatym nosem.
- Z mojego punktu widzenia jesteśmy gotowi w sześćdziesięciu pięciu procentach, a podróże mogą być bardzo prawdopodobne i prędzej czy później uda się to. Tylko istnieje zasadnicze pytanie czy znajdzie się szaleniec, który zbuduje maszynę do podróży w czasie, która zadziała? A jeśli tak, to czy zdajemy sobie sprawę z konsekwencji jakie takie podróże mogą ze sobą nieść? – odezwał się wreszcie Nate.
- Nie wymądrzaj się tak. To, że twój ojciec jest naszym Profesorem i szefem naszej ekspedycji, o niczym nie świadczy. Uważasz, że pozjadałeś wszystkie rozumy?! – burknął ostro Ian, który był najstarszy i miał doświadczenie,
o jakim inni tylko mogli pomarzyć. Na dodatek pracował wcześniej w wielkich korporacjach i znał się doskonale na rzeczy, co bardzo często lubił dawać do zrozumienia innym.
- Wyrażam tylko swój punkt widzenia a jako naukowiec powinieneś być przygotowany na takie rozmowy i sprzeczne poglądy innych. Niestety – Nate wydawał się wcale nie być poruszony atakiem mężczyzny, dlatego spokojnie sącząc swoje piwo, kontynuował – najwyraźniej kuleje u ciebie umiejętność konstruktywnego konwersowania i racjonalnego argumentowania swoich racji.
André zachichotał i widział iż kilka osób powstrzymuje też powstrzymuje się przed parsknięciem śmiechem. Zapewne jeszcze nikt z nich nie widział aby ktoś tak umiejętnie utarł, zarozumialcowi jakim niewątpliwie był McKoy, nosa. Do tego był zdolny tylko i wyłącznie Nathan. Ian zaczerwienił się, podniósł się z krzesła i niczym obrażona prima balerina opuścił namiot. Pozostali jednak postanowili dalej kontynuować ciekawy temat podróży w czasie i dopiero około północy również opuścili Bar O-Five i udali się na spoczynek do swoich namiotów.

sobota, 6 października 2012

Rozdział 1


A/N: Udało się poprawić i dać wcześniej. Gwoli ścisłości - akcja dzieje się na dwa lata przed 'Kamieniami Archaniołów'. Miłego :)

** Chandni **



Gdzieś w Amazonii, osiemnaście lat później.

Stał na końcu grupy, która nieudolnie tuszowała swe znużenie wywodem jaki prowadził ich przewodnik a zarazem kierownik ekspedycji, 
w której brali udział. On jednak miał inne plany. Nie przyjechał tu słuchać
o różnicy między archeologiem akademickim a terenowym, o historycznych aspektach, o plemionach zamieszkujących ten teren czy jak niszczycielską siłą zła są poszukiwacze skarbów. Tego nie musiał mu tłumaczyć krępy doktor ubrany niczym skaut na safari. Młody mężczyzna wiedział lepiej. Wśród lokalnych mieszkańców istniało podanie o arabskiej rodzinie książęcej, która około XV wieku udała się w rejs szlakiem handlowym. Będąc zmuszonym do ucieczki przed piratami zabłądzili i rozbili się u wybrzeży dzisiejszego państwa Surinam. Podanie obrosło szybko w legendę o bogatym księciu, który ukrył skarb jaki przewoził statkiem właśnie w dzikich lasach Amazonii.
Ale to nie skarb go interesował. No może nie aż tak bardzo jak fakt iż tym tropem podążył handlarz bronią a zarazem poszukiwacz skarbów  a zarazem awanturnik, którego miał tę nieprzyjemność poznać. Chciał powstrzymać Salima i jednocześnie zdobyć oficjalne dowody na jego ciemną działalność, które można by było przedstawić odpowiednim władzom.
         Westchnął ciężko i przejechał po blond włosach. Miał nie pakować się
w tarapaty; być zwykłym studentem, przykładnym naukowcem i kochającym synem. Ale tak nie potrafił. Pchało go do działania chociaż był zwykłym obywatelem a nie stróżem prawa. Było coś jeszcze. Salim był wyzwaniem a on uwielbia wyzwania i zawsze się ich podejmuje; im trudniejsze i cięższe, tym lepiej. Dlatego zgodził się brać udział w tej ekspedycji, chociaż normalnie nigdy by tego nie uczynił, znając doskonale reputację doktora Riggsa. Lubił przygody i dreszczyk adrenaliny a nie ciapowate podziwianie gatunków papug. Swoją obecnością mógł łatwo jednak zmanipulować doktora Riggsa by udali się w ten rejon dżungli, w który on chciał. Był w końcu synem słynnego, w ich kręgach zawodowych, profesora. I chociaż starał się tego faktu nie wykorzystywać, to ten jeden raz musiał złamać swoje zasady.
         Teraz nadszedł czas na lekkie wycofanie się w innym kierunku. Stał właśnie plecami do kamiennego wzgórza, które było porośnięte pnączami
i wszelakiej maści inną amazońską roślinnością. Wiedział iż jest to właściwe miejsce. Ubiegłej nocy przeprowadził dokładny wywiad z miejscowym starcem, uznawanym za plemiennego szamana. Mężczyzna udzielił mu wskazówek, zaskoczony tym iż młody jego rozmówca nie miał problemów z   komunikowaniem się w ich plemiennym języku, co było nietypowe dla młodego, białego człowieka. Ale nie dla niego; odkąd pamięta zawsze posiadał niezwykłą łatwość w uczeniu się języków i nie tylko języków; nie było przedmiotu, który by sprawiał mu trudność.
Wskazówki naniósł do maleńkiego notesika jaki miał schowany w tylnej kieszeni spodni. Powoli i ostrożnie wycofał się i macając ręką, odsunął pnącza, które zasłaniały przejście do przesmyka skalnego, który prowadził w głąb wzgórza. Kiedy zniknął w ciemności, pośpiesznie wyciągnął latarkę i ją włączył. Nierozsądnym było pójście samemu dlatego wychylił się między pnączami i zawołał na drącego się na niego, doktora Riggsa.
 - Tu jest tajemne przejście – krzyknął i zobaczył jak młodzi archeolodzy od razu się ożywili na wzmiankę o tajemnym przejściu. O to mu właśnie chodziło; by podążyli za nim. Nawet jak wpadną w kłopoty to mogli liczyć na lokalne władzę a nawet, jeśli by zaszła aż tak drastyczna potrzeba, to i na jednostki specjalne. Ale na razie nie wybiegał myślami aż tak daleko. Salim znajdował się pół dnia drogi od tego miejsca, więc musiał się pośpieszyć by odnaleźć zaginiony skarb, jeśli w ogóle istniał, i oddać go Ministerstwu Kultury
i Dziedzictwa Narodowego. Tym bardziej właśnie cieszył się z obecności przedstawiciela tegoż ministerstwa w ich ekspedycji.
         Wiedząc iż pomimo protestów Riggsa wszyscy podążyli jego śladem, zaczął zagłębiać się bardziej w tunel, o szerokości dwóch metrów, prowadzący prosto, a następnie skręcający nieco w lewo i spadający lekko w dół zbocza.
Z każdym jego krokiem coraz wyraźniej słyszał szum wody. Czując rosnące podniecenie, przyśpieszył kroku, by po chwili zatrzymać się. Na wprost niego była ściana wody. Ostrożnie zaczął przyglądać się czy po bokach nie ma bezpiecznego zejścia w dół. Nie uśmiechało mu się wskakiwanie z całym ekwipunkiem do rzeki, która jak zgadywał, płynęła na dole. Po lewej stronie dojrzał coś co wyglądało jak skalne schody, jednak po części znajdowały się przy tafli wodospadu, zatem zmoczenie go nie ominie. Wyciągnął z kieszeni brązowych bojówek woreczek nie przepuszczający wody i włożył do niego notes, który z powrotem schował do tylnej kieszeni spodni. Obmacując dłońmi, powoli, schodek po schodku, trzymając się mocno, zaczął zejście
w dół. Kiedy dostrzegł Riggsa i studentów, krzyknął by podążyli za nim
i uważali. Skały były mokre, co dla niewprawionej osoby mogło stanowić problem. Na szczęście on uwielbiał wspinaczkę i już nie na jedną górę się wspiął o różnej porze roku i w różnych warunkach. Wiedział, że ostrożność to podstawa. Dlatego patrzył uważnie pod nogi i szukał odpowiednich miejsc by się czegoś uchwycić w razie gdyby stracił przyczepność. Kiedy wyłonił się
w końcu z tafli wody i wyszedł na suchą skałę, spojrzał w dół. Znajdował się dziesięć metrów nad ziemią. Na dole było niewielkie jezioro, ale to co zobaczył piętnaści metrów dalej prawie przyprawiło go o bezdech. Na kolejnym wzgórzu, w świetle słońca malowały się masywne ruiny czegoś co wyglądało jak świątynia arabska.

***

Nie czekając na resztę grupy puścił się biegiem w stronę wzgórza świątynnego, które majestatycznie wyglądało w promieniach słońca. Gdy już był u stup wzgórza, rozejrzał się dokładnie. Wyciągnął z plecaka lornetkę by zobaczyć z odległości czy nigdzie nie czaiła się pułapka. Może i naoglądał się za dużo filmów o Indianie Jonsie i naczytał książek, ale miał już na swoim koncie parę takim nieprzyjemnych niespodzianek w postaci starożytnych pułapek. Ludzie żyjący w tamtych czasach miłowali się w tych pułapkach, zagadkach i szyfrach bardziej niż współcześni szpiedzy.
Upewniwszy się, że jest wszystko w porządku, ruszył w dalszą część drogi – pod górę, rozbawiony odgłosami złowieszczeń pod swoim adresem oraz ciężkich sapań zmęczonych członków ekspedycji.
Zatrzymał się dopiero u stup świątyni, zlany potem, zdyszany ale podniecony wyzwaniem i tym za chwilę wejdzie do dawno nieodwiedzanej świątyni. Wejście było otwarte, nieprzysypane gruzem, czy w jakikolwiek inny sposób zablokowane przed niechcianymi osobnikami. Świadczy to mogło o dwóch ewentualnościach. Po pierwsze, że nikt nie wiedział o położonej tu świątyni, co według niego było mało prawdopodobne. Wszyscy znali tę legendę, ale miejscowi nie zapuszczali się tu z obawy na dodatkowy szczegół. W legendzie krążył mit o dwóch potworach strzegących tejże świątyni. Mędrzec plemienny opisał mu ich bardzo dokładnie. Jedna postać to człowiek z nadludzką siłą
i z głową szakala. Nie trzeba być nie wiadomo jakim znawcą by dopasować ten opis do mitycznej postaci egipskiego boga Anubisa – boga zmarłych, który czuwał nad mumifikacją. Druga postać przedstawiała się bardziej szkaradnie. Była to kobieta z dużą ilością ramion, z językiem węża. Była odziana
w tygrysią skórę a na jej szyi wisiał wisior z trupimi czaszkami. Ten opis również nie stanowił trudnej zagadki. Był to bowiem opis Kali – hinduskiej bogini czasu i śmierci. Anubis doskonale odnosił się do wierzeń egipskich
i regionu, z którego pochodził bogaty książę. Natomiast Kali mogła zostać wprowadzona nieco później, by odstraszyć ciekawskich. A jednocześnie wprowadzić nową religię na te tereny bowiem współcześnie większość
z mieszkańców Surinam była wyznania hinduistycznego.
Zatem pozostawała jeszcze jedna możliwość – ktoś jednak pilnował świątyni lub znajdowały się w niej lubiane przez starożytnych Egipcjan pułapki. Miał jednak cichą nadzieję, że obędzie się tym razem w zabawę w Indianę Jonsa. Nie miał na to zbytnio czasu, chociaż uwielbiał ten dreszczyk adrenaliny. Ale jednocześnie obiecał, że nie będzie narażał siebie, a przede wszystkim niewinnych, niewtajemniczonych młodych archeologów, na zbędne niebezpieczeństwo.
 - Na wszystkie świętości! Cóż to takiego? – doszedł go podekscytowany głos mężczyzny po czterdziestce, który zatrzymał się i wachlował chwilę kapeluszem. Był to Alejandro Corroda, wysłannik Ministerstwa Kultury
i Dziedzictwa Narodowego.
 - Nieodkryty jeszcze skarb – odparł prosto – Na pana miejscu, señor Corroda, zadzwoniłbym do Ministerstwa i poprosił o przysłanie ludzi, którzy zabezpieczą teren. Chyba, że chce pan by ta cenna budowla wpadła w łapska Salima Mahmooda, który już tu zdąża  - polecił i ruszył w głąb wejścia świątynnego.
 - Że skarb to ja widzę ale czy byłby pan tak łaskaw… - ciągnął zdyszany Corroda, przyswajając otrzymane informacje. Oczywiście, że nie chciał by ktoś taki jak Salim Mahmood położył swe brudne łapska na świątyni należącej do ich dziedzictwa narodowego.
 - Wszystko wskazuje na to iż jest to starożytna świątynia egipska, która łączy w sobie również elementy świątyni hinduistycznej. Taka hybryda budowlana. Rzadko spotykane połączenie tych dwóch kultur w architekturze czy sztuce starożytności – odparł, a jego głos obił się echem po grubych i solidnych ścianach budowli. To odkrycie samo w sobie było ekscytujące. Nie wspomniał o legendzie bo wszyscy uczestnicy o niej wiedzieli i czekał aż ktoś to głośno powie. Nie musiał jednak długo czekać, bo zaraz ktoś z grupki ich ekspedycji to uczynił.
 - Czyli legenda o bogatym egipskim księciu może być prawdziwa.
 - Powinniśmy dla bezpieczeństwa trzymać się razem – rzucił i zapalił pochodnię, którą znalazł wetkniętą w ścianę, przysłuchując się
z  rozbawieniem jak Corroda rozmawia podekscytowanym głosem przez telefon
i jak mężczyzna rzuca mu spojrzenie pełne niedowierzania. Zapewne został poinformowany iż wsparcie już było w drodze.
 - Masz zamiar obszukać całą świątynię? – zapytał z pretensjami i oburzeniem Riggs – Oczywiście, że masz! Nie nazywałbyś się…
 - Szssz… obudzisz Kali – wpadł mu w słowo, po czym bezceremonialnie wręczył kolejna z pochodni i ruszył korytarzem przed siebie.
W budowli było wilgotno i duszno, tak iż ubrania kleiły się do ich ciał, ale nikt nie uskarżał się na to. Młodzi archeolodzy byli zbyt podekscytowani pierwszą przygodą swojego życia by narzekać na niedogodności. Po dwudziestu minutach marszu ciemnymi tunelami dotarli do martwego punktu.
 - I co teraz, panie mądraliński? – sapnął wściekły Riggs, ocierając pot
z owalnej twarzy. Nagle ktoś krzyknął.
 - Na wszystko co kocham! – wykrztusiła z siebie przerażona dziewczyna, która omal nie wpadła na pięciometrowy posąg Kali.
 - Poświećcie – rozkazał młody archeolog, przywódca ekspedycji. Jego przydługie, mokre blond włosy wchodziły mu do błękitnych oczu, więc odgarnął je na bok. 
 - Tu jest posąg… wygląda jak kojot – zauważył jeden ze studentów – Czy to nie Anubis?
 - Anubis i Kali – szepnął blondyn – W takim razie macajcie ściany. Ukryte przyjście musi tu… - przerwało mu głośne i ciężkie przesuniecie bloku ściennego.
 - Chyba znalazłam – krzyknęła podekscytowana dziewczyna, która dalej stała przy posągu Kali i która dotknęła jednaj z dłoni bogini. Już chciała ruszyć do wejścia, gdy blondyn ją powstrzymał.
 - A sprawdziłaś? – zapytał i ostrożnie poświecił pochodnią. Gdy tylko to zrobił, grot strzały wyleciał z ukrytego miejsca w ścianie i przebił pochodnię.
 - Ojej – pisnęła dziewczyna, chowając się za plecami blondyna. Młody mężczyzna obrócił się i rozejrzał po pomieszczeniu, w którym wciąż się znajdowali. Gdzieś powinna być zapadnia, która blokowała mechanizm pułapki, lecz żadnego zagłębienia czy schowka w ścianach nie dostrzegł. Wiec pozostawały tylko posągi.
 - Naciśnij przeciwną dłoń do tej, której dotknęłaś – polecił wystraszonej dziewczynie. Kiedy to uczyniła, w pomieszczeniu za ukrytą ścianą buchnęły płomienie ognia. We wnękach po prawej i lewej stronie szerokiego korytarza zostały zapalone półmisy z ogniem. Standardowe, przemknęło blondynowi przez myśli. Starożytni budowlani byli swojego rodzaju magikami w swej sztuce. Potrafili wymyśleć mechanizmy zaskakujące współczesnych inżynierów budowlanych, a przecież nie posiadali, jak to niektórzy sadzą, tak wielkiej wiedzy, doświadczenia a przede wszystkim technologii. I to właśnie
w tym wszystkim było piękne.
Chciał już ruszyć, gdy jego uwagę przykuł wygląd podłogi. Były to bloki kamienne wielkości około pół metra, na których zostały wyryte symbole. Wśród równych symboli znalazł ten jeden, który wydał mu się właściwy. Jego wybór padł na te bloki z wizerunkiem człowieka z głową ibisa, który był malowidłem boga Thota, który był uważany za posłańca bogów. Tak właśnie nazywał się statek, którym płynął książę. Jednocześnie książę w Egipcie jest utożsamiany z bóstwem i z tego co się dowiedział takim imieniem przedstawił się ów książę na tutejszych ziemiach. Było to dziwne, że posłużył się nie swoim imieniem ale tego na razie nie miała czasu dochodzić. Uzbrojony w tą wiedze ruszył przed siebie.
 - My poczekamy aż dotrzesz na drugą stronę – oznajmił nerwowo Riggs, czym tylko wywołał sarkastyczny uśmiech na twarzy blondyna. Dla niego osobnicy pokroju Riggsa byli akademickimi molami, którzy bali się przygód, a na tym właśnie często polegały niesamowite odkrycia archeologiczne – na przygodach, na ryzyku i postawieniu wszystkiego na jedną kartę. Dla niego akademicka archeologia była nudna, może dlatego iż większość życia spędził na ekspedycjach swojego ojca? Nad tym się nie zastanawiał – żył chwilą bo nigdy nie wiadomo ile człowiekowi jest dane tu na ziemi.
Ostatni krok i był przy ścianie kończącej korytarz. We wnęce klepsydra
z piaskiem odmierzała czas. Otarł szybko rękawem lnianej koszuli, którą miał na sobie, pot z czoła i przyjrzał się ścianie. Miała dokładnie takie same symbole jak na podłodze i już miał nacisnąć rysunek z Thotem, gdy zobaczył, że Kali i Anubis również są w tym gronie.
 - Kolejność? – zgadywał na głos i zerknął na klepsydrę. Pozostało mu niewiele czasu do namysłu – Najpierw był Anubis – z tymi słowami wcisnął kamień
z danym piktogramem – Potem Kali – kolejny kamień – I teraz Thot – gdy nacisnął ostatni z kamieni klepsydra obróciła się i przestała przesypywać piasek a z boku ściany uchyliło się niskie przejście, tak iż musiał tam wejść na kuckach – Idziecie? Jest bezpiecznie – zawołał na pozostałych i trzymając mocno pochodnię wszedł do pomieszczenia. Pokonał krótki tunel i wyszedł na dużą, jasną komnatę. Tu powietrze było inne; suchsze, co pewnie było spowodowane zmianą w konstrukcji budowli, co było łatwo zauważalne. Komnata była wysoka. Sufit układał się jak w piramidzie tyle, że nie był zakończony stożkiem a miał otwór. W pomieszczeniu znajdowały się złote posągi bogów hinduistycznych wysadzane drogimi kamieniami, dary ofiarne składane bogom w postaci drogich szat, klejnotów, złota, srebra. Jeśli Mahmood się do tego dorwie, wszystko sprzeda na czarnym rynku. No może nie wszystko; złoto i srebro pewnie sobie pozostawi lub zainwestuje w coś.
W rogu pomieszczenia, ukryty w cieniu stał sarkofag; prosty i zwykły bez jakichkolwiek zdobień. 
 - Czy w nim pochowano księcia? – zapytał Corroda, stajać tuz za jego plecami.
 - Na to pytanie odpowiedzą już pańscy archeologowie – odparł zgodnie
z prawdą, chociaż teraz korciło go by wziąć udział w badaniach to jednak napięty grafik zajęć mu na to nie pozwalał. Nie oznaczało to iż nie będzie śledził poczynań tutejszych badaczy.
 - Tu jest dziennik i mapa – zawołał podekscytowany Riggs, pokazując znalezisko. Młody naukowiec podszedł do starszego archeologa i wziął od niego ostrożnie mapę, położył ją na kamiennym ołtarzu i przyjrzał się. Była wykonana ze skóry cielęcej. Ciemnym atramentem narysowano herb rodu książęcego, kompas i napisano ciąg dziwnych cyfr przedzielony symbolami, bogów, którymi się posłużono przy pułapkach. 
Nagle usłyszeli dziwny odgłos, jakby huk eksplozji. Wiedział doskonale co to było – granat. Salim obwieścił właśnie swe przybycie. Wandal, sarknął w myślach i szybko wyciągnął komórkę by zrobić zdjęcie mapy. Zdążył schować ją z powrotem do kieszeni spodni i odłożyć mapę na miejsce, gdy do pomieszczenia wtargnęli ludzie Mahmooda rozwalając ścianę niewielkim ładunkiem wybuchowym.
 - Lubisz efektowne wejścia, co Salim? – zakpił blondyn szczerząc się
w uśmiechu.
 - Mogłem się ciebie tu spodziewać, Nate – odparł nowo przybyły osobnik, podchodząc i kolba pistoletu zdzielając w twarz blondyna – Może to zedrze ci ten zarozumiały uśmieszek z twarzy – dodał ostro.
 - Wybacz ale mam zbyt dobry humor. Cóż, wygląda na to, że wygrałeś – westchnął teatralnie i rozłożył bezradnie ręce – Pozwolisz nam łaskawie odejść?
 - W brew temu co o mnie myślisz jestem człowiekiem wykształconym. Mam przewagę nad wami i jeśli niczego głupiego nie wymyśliłeś, to pozwolę wam odejść – odparł sarkastycznie, uśmiechając się obłudnie.
 - Tak nie wolno! – zaprotestowała dziewczyna z grupy doktora Riggsa.
 - Proszę wycieczki, tu kończy się nasza przygoda i dobra zabawa – Nate zwrócił się do osób, z którymi przybył, posyłając znaczące spojrzenie mężczyźnie z ministerstwa. Miał nadzieję, że mężczyzna nie chlapnie ozorem
i nie powie iż wsparcie jest w drodze. Na szczęście mężczyzna stał
z zaciśniętymi w srogą linię wargami.
 - Będę tak łaskaw i was odprowadzę – zaoferował się Mahmood, na co właśnie blondyn liczył. Ludzie Mahmooda zaczęli ładować skarby w odpowiednie skrzynie oraz pojemniki i układali tak by łatwiej było im wynieść a następnie zapakować do samochodów.
Wyszli na zewnątrz, gdzie słońce powoli zachodziło za horyzont, gdy
z Nienacka pojawiło się wojsko.
 - Nie tak prędko, panie Mahmood – odezwał się Corrida, który odzyskał pewność siebie. Wcześniej postanowił polegać na młodym archeologu, wierząc iż dzieciak wie co robi – Ten skarb należy do dziedzictwa narodowego państwa Surinam i tu pozostanie – oznajmił doniośle, kiedy żołnierza krępowali ręce Salima i wchodzili do budowli świątynnej by zająć się pozostałymi złodziejami.
- Niech cie diabli Carter! Pożałujesz tego! – wygrażał się Mahmood.
Ale Nathan Carter już go nie słuchał bowiem zbiegał ze zbocza pagórka w dół. Wykonał swoje zadanie a teraz czas przyszedł by wrócić do domu.  


***

Nathan Carter stał pochylony nad fotografią jaką wydrukował ze zdjęcia, które zrobił kilka dni temu w świątyni w Surinamie. Dopiero teraz miał chwilę by na spokojnie zastanowić się nad tym dziwnym szyfrem. Czy rzeczywiście była to mapa? I jeśli tak, to dokąd prowadziła. Ciąg cyfr przedzielony był symbolami bóstw ze świątyni i prezentował się następująco:

  
1522243544
12152211
34242215422411
4345422434113215
 


Zmarszczył brwi. Co robił w tym ciągu krzyż templariuszy? Czy był wstawiony dla zmylenia, czy może to on wskazywał właściwy tor myślenia? Cyfry raczej nie były współrzędnymi…
 - Chyba, że… - szepnął i szybko otworzył przeglądarkę w laptopie na właściwej stronie. Szyfry i kody. Najbardziej popularnym w Średniowieczu była Szachownica Polibiusza, wyglądająca następująco:


Wystarczyło odpowiednio podstawić cyfry i powinien wyjść tekst.  Zabrał się zatem za podstawienie w nadziei iż nie pomylił się co do sposobu kodowania jakim posłużył się książę. Po chwili odczytał na głos rezultat.
 - Egipt, Bega, Nigeria, Suriname… - a więc taka była trasa podróży księcia. Dość nietypowa, musiał przyznać. Książę musiał specjalnie ją wybrać; nie był to typowy szlak handlowy w średniowieczu. W Suriname był już, zatem pozostawało sprawdzić pozostałe lokalizacje. Do Egiptu zawita wraz z ojcem. Obiecał wziąć udział w wielkim sympozjum naukowym przeznaczonym dla sektora publicznego czyli wszystkich władz politycznych i rządowych agencji: wojsko, policja, siły specjalne, antyterroryści, biura śledcze, Interpol. Cała wręcz śmietanka organów ścigania w jednym budynku. Zatem pozostawało mu Bega i Nigeria.
 - Bega… - westchnął. Nie miał zbyt miłych wspomnień z tym miejscem, no ale cóż… skoro wiąże się to z wielka tajemnicą egipskiego księcia to jest gotów przyjąć to wyzwanie. Nawet wiedział kto mu w tym pomoże. Uśmiechnął się
i wyciągnął telefon.
 - Doktor Rudolfa Wolley? Tu Nathan Carter. Mogę panu zająć chwilę?