Pałac Papieski w Awinionie – rok 1334
Mężczyzna
odziany jedynie w białą suknię z kosztownego materiału, siedział przy swoim
drewnianym pulpicie. Ciemną komnatę oświetlał nikły blask
pozapalanych świec. Na pulpicie znajdowało się kilka kart pergaminowych i
świeca. Rąbek sutanny miał poplamiony krwią z niewielkiego rozcięcia na
wewnętrznej stronie lewej dłoni, którą przysłaniał ranę by nie zabrudzić
pergaminu, a w prawej trzymał dobrze zaostrzone gęsie pióro. Nie potrzebował
kałamarza; za atrament służyła mu własna krew. W
pomieszczeniu było zimno, ale prawie dziewięćdziesięcioletni staruszek nie
zwracał na to uwagi. Całkowicie pochłonęło go pisanie. Musiał pozostawić ten
list swoim następcom by byli gotowi i by sam mógł stanąć przed swym Stwórcą z
czystym sumieniem, że wykonał wszystko co było mu polecone. Wiedział, że jego
czas dobiega końca, dlatego też pisał pośpiesznie.
Ja Jacques Duèse, z Łaski i Opatrzności Bożej
wybrany na biskupa Stolicy Piotrowej, z imienia Jan XXII, piszę ten list do
moich następców, wykonując tym samym ostatnią wolę Pana naszego Jezusa
Chrystusa.
W tym
miejscu biały biskup przerwał swe pisanie. Wyciągnął kartę leżącą pod tą, na
której pisał i położył ją obok świecy. Teraz jeszcze ostrożniej kontynuował
pisanie używając prostego szyfru przestawnego.
Musicie
naprzód wiedzieć, że misja ta ma początek swój znacznie wcześniej, a dokładnie w
nawiedzeniu jakiego doznał mój poprzednik, Klemens V na łożu śmierci. Panie
miej nad jego duszą litość. Pan Bóg nasz Zbawiciel, objawił mu by strzegł
dziecięcia jakie pojawi się w progu naszych pałacy i by nakazał swemu następcy
wesprzeć powierzone pacholęciu zadanie. Zatem jako pierwszy wykonałem to
polecenie i wykorzystując hańbę jaką okryci zostali Ubodzy Rycerze Chrystusa i
Świątyni Salomona, zebrałem rycerzy innych zakonów by ruszyli w niebezpieczną
misję jaką sam Bóg powierzył naznaczonemu dziecięciu. Nathaneal, czyli ‘dany od
Boga’, posiadł niezwykły dar do wykonania tegoż zadania. Dziecię, a następnie
młodzieniec, nie był wysłanym przez nieczystego ducha i nie głosił herezji. Na
jego ręce widniało znamię dane od samego Boga, powstałe od klucza wykutego z
samego Grobu Pańskiego. My wypełniliśmy nasze zadanie. Teraz do was należy
pilnować czasu, bo Pan widzi. Widzi nasze serca i czyny i nie podoba mu się to
co widzi. Dlatego też przestrzega iż nadejdzie czas jak człowiek znów będzie
blisko odkrycia tajemnicy, gdy zło znów zapanuje nad jego sercem i przyćmi jego
oczy. Zatem nakazuje nam dochować tajemnicy w czystości serca i mieć czujne
oczy, by stawić czoła wyzwaniu kiedy odpowiedni czas nadejdzie. Bo Bóg zostawił
coś, co człowiek zachłanny sobie chciałby przyswoić i swoim uczynić. Nie jesteśmy godni
poznać tej tajemnicy przez naszą pychę, pazerność, rozwiązłość, nieczystość
serc. Bo tylko godni wybrankowie, którzy swoją krwią udowodnią iż są warci,
dostąpią tego zaszczytu. Strzeżcie tej tajemnicy i przede wszystkim następcy
chłopca, którego ja zaszczyt miałem poznać. Zostaliśmy wybrani na Jego
następców tu na ziemi, zatem spełnijmy nasze posłannictwo.
Modlitwą otaczam każdego z was.
Z
mym listem pozostawiam notę Klemensa V.
Niech
Imię Pana Naszego będzie błogosławione na wieki wieków.
Amen.
Papież podpisał
się, złożył list i zalakował go czerwonym woskiem ze świecy, na którym odbił
swoją pieczęć. Teraz mógł spotkać się ze swym Zbawicielem żywiąc nadzieję, że
co złego przewinił będzie mu darowane. Wstał i odczekał chwilę, pozwalając
zdrętwiałym od siedzenia członkom oswoić się i powoli ruszył do drzwi, za którymi cierpliwie czekał na niego jego
wierny, lojalny, osobisty sekretarz, któremu przekazał list. Miał go on
przekazać tylko i wyłącznie następcy Jana XXII, pod surową groźbą piekła
doczesnego i wiecznego, które miałoby spotkać sekretarza gdyby nie wypełnił
ostatniej woli papieża, a obecnie swojej największej misji.
Bega, Nigeria – czasy obecne
Profesor Richard Carter jechał swoim jeepem przez sawannę w
kierunku wioski o nazwie Bega nad Jeziorem Czad w północno-zachodniej części
Nigerii na granicy z Republiką Czadu, gdzie od czterech
miesięcy zespół archeologów, antropologów, etnologów i geologów prowadził badania wykopaliskowe. Trzydziestoośmioletni profesor, wykładowca Oxfordzkiego wydziału Archeologii
Starożytnej, prowadził wóz spokojnie od czasu do czasu zerkając w lusterko
wsteczne. Na tylnym siedzeniu spał sześcioletni, jasnowłosy chłopiec o drobnej
buzi. Nathaneal, jedyny syn Richarda i Rebeki, nie odstępował ojca nawet, kiedy
ten pracował.
Po śmierci żony profesor nie
mógł zmusić się by znaleźć opiekunkę dla syna, która by zajmowała się chłopcem
podczas jego długich wyjazdów. Nagła, lecz niestety oczekiwana, śmierć Rebeki
Carter zmieniła wszystko w życiu dwóch mężczyzn, bliskich a zarazem obcych
sobie. Chłopiec był pod opieką surowego i dumnego ojca od przeszło dwóch,
długich i ciężkich dla obu mężczyzn, lat.
Chociaż
Richard starał się jak mógł zastąpić synowi matkę i opiekować się nim
troskliwie, obaj zdawali tylko się oddalać od siebie. Nathan za bardzo
przypominał Profesorowi zmarłą żonę, co tylko zdawało się utrudniać im relacje
ojciec-syn. Carter Senior głęboko przeżył przedwczesne odejście ukochanej żony i
nie potrafił poradzić sobie z zaistniałą sytuacją. Zdecydowanie lepiej radził
sobie na uczelni bądź w terenie na wykopaliskach aniżeli w prowadzeniu domu i
nad opieką małego, energicznego dziecka. Mężczyzna nie potrafił przyznać się do
swoich problemów synem i faktem iż wciąż nie potrafił pogodzić się ze śmiercią
Rebeki. Szukając zagłuszenia emocji i odskoczni pogrążył się
zatem jeszcze bardziej w pracy naukowo-badawczej zaniedbując przy tym swoje
relacje z dzieckiem. Wierzył, że jeszcze ma czas, że to się zmieni i zdąży
naprawić.
Samochód
powoli wtoczył się na teren wykopalisk i zatrzymał tuż przed dużym
zielono-szarym namiotem. Carter delikatnie zbudził syna i obaj wysiedli z auta.
Słonce grzało niemiłosiernie. Był sam środek lata, a meteorolodzy zapowiadali
jeszcze upalniejsze dni, co nie napawało optymizmem ale każdy w tej branży
liczył sie ze spartańskimi warunkami pracy i nie narzekał.
Weszli
do namiotu, gdzie zastali młodą kobietę siedzącą przy stole z radiem. Wokół
były jeszcze dwa inne stoły, a na nich porozkładane dokładne mapy okolicy i jakieś projekty. Danielle Bones,
dwudziestodziewięcioletnia pani doktor o mahoniowych włosach i
ostrych rysach twarzy, rozmawiała przez krótkofalówkę, lecz gdy zobaczyła
Cartera i jego syna, machnęła na przywitanie ręką i wskazała by poszli do
odgrodzonego pomieszczenia.
- Richard, stary druhu! Jak
się miewasz? – zawołał na widok Cartera, doktor Andrè Phillips, ściskając
mężczyznę niczym brata, którego znał bardzo dobrze jeszcze z czasów studiów na Harvardzie. Ich
ścieżki przez ten cały czas schodziły się i rozchodziły, aż wreszcie
niedawno dostali ten wspólny projekt badań.
- Wspaniale, Andrè,
wspaniale – odparł spoglądając z rozbawieniem przez ramię towarzysza. Na
krześle huśtał się mały chłopiec o czarnych włosach i dużych brązowych oczach –
Chłopcy, idźcie się pobawić. - dodał wiedząc, że chłopcy tylko na to czekają. Jak
dobrze, że są rówieśnikami, przemknęło mu przez myśl, chociaż trochę się
Nate rozerwie.
Chłopcom nie trzeba było dwa
razy powtarzać, wybiegli uradowani na dwór zostawiając ojców samych by mogli na
spokojnie porozmawiać.
- Dostaliśmy fundusze na ten
i następny rok – oznajmił triumfalnie Andrè pokazując dokumenty przyjacielowi.
- To świetnie, będziemy mogli
pracować na pełnych obrotach i zapłacić za sprzęt – rzekł zadowolony Carter
oglądając zebrane materiały – Chodź, zobaczymy, jak postępują prace.
- Podczas przeszukiwań terenu
natknęliśmy się na dziwny dół. Chris i Rob się tym zajęli - opowiadał Andrè,
kiedy obaj opuścili namiot i wolnym krokiem ruszyli przez obszar
wykopalisk. Tak na prawdę obaj mężczyźni byli bardzo powściągliwi wobec prac
badawczych w Bega, chociaż wszędzie można znaleźć coś cennego, oni pragnęli przygody
i tego specyficznego dreszczyku emocji. Richard zdawał sobie sprawę, iż
powinien wrócić na uczelnię, bo po to właśnie zdobył tytuł profesora. Tak
byłoby rozsądniej dla niego i dla małego Nathana. Wystarczyło iż chłopiec
stracił matkę, nie musi teraz żyć jak tułacz bez stałego, bezpiecznego domu.
- Profesorze Carter, doktorze
Phillips! - dotarło do nich wołanie Chrisa Tuckera, jednego z najlepszych
uczniów Cartera. Phillips i Carter szybko dobiegli do młodych studentów i do
tego, co odkryli.
- Prawdopodobnie wejście do
katakumb - oznajmił Rob Mednez, który stał przy skalnym portalu - Strome schody
prowadza w dół, jest sucho. Weźmiemy latarki i zobaczymy, co tam się znajduje -
zaproponował.
- Macie krótkofalówki? -
zapytał Carter nie chcąc ryzykować. Wyglądało to jak podziemny bunkier
zbudowany z żółtego piaskowca. Chris i Rob zamachali czarnymi urządzeniami, po
czym przymocowali je do pasków w spodniach.
- Jeśli, coś zacznie się
dziać to macie wracać natychmiast - zarządził Phillips.
Bezpieczeństwo
to postawa, zwłaszcza jeśli chodzi o studentów. Nie mogą sobie pozwolić na
wypadki. Ledwo dostają środki na nowe ekspedycje, a gdyby zdarzył się jakiś
poważniejszy wypadek, w którym zostałby ranny student to mogliby zapomnieć o
dofinansowaniu. Zwłaszcza, że obaj archeolodzy byli jeszcze młodzi w swojej
branży i musieli wielu osobom udowadniać, że zasługują na powierzane im
stanowiska.
Młodzi studenci zniknęli w
wejściu podziemi i przez chwilę panowała cisza jakby wszyscy wstrzymali oddech
w oczekiwaniu. W oddali było słychać jak pozostała część ekipy pracuje.
- Jest ściana z pisaku -
odezwał się nagle Chris - Jest cienka, wiec damy rade zrobić przejście i
zobaczyć co jest za nią - przedstawił szybko plan działania.
Ponownie zapanowała cisza.
Carter i Phillips tylko wymieniali ze sobą zdenerwowane i podniecone
spojrzenia.
- O wow! - dał sie słyszeć
stłumiony krzyk podziwu Chrisa, który nie wyłączył krótkofalówki.
- Chris zostaw to i w nogi! -
odezwał się Rob - Uruchomiłem jakąś dźwignie przez przypadek. Ewakuujemy się -
wrzasnął do krótkofalówki.
W niespełna pięć minut
później, w kłębach kurzu obaj mężczyźni pojawili się z powrotem na zewnątrz, kaszląc
i ciężko oddychając. Lecz na ich twarzach widniało zadowolenie a w rekach
trzymali jakieś artefakty.
- Cali jesteście? Co się
stało? - dopytywał Carter podchodząc do uczniów z ewidentną troską wyrysowana
na jego obliczu.
- Cali - sapnął Rob
otrzepując się z kurzu i pokazując zawiniątko - Zdobyłem kilka suwenirów -
zażartował.
- Nie tylko ty, ale gdybyś
nie był tak ślamazarny - skarcił go Chris - W takich miejscach uważa się na
tajemnicze zapadnie.
- Zapomniało mi się -
westchnął przepraszająco Rob - Ale przynajmniej zabrałeś manuskrypt.
- Obejrzymy wszystko w
namiocie a wy dwaj w tym czasie umyjecie się i otrzepiecie z piasku bo uszami wam się wysypuje -
zażartował Phillips biorąc od Roba zawiniątko.
- Ale poczekacie na nas? -
zapytał Chris. Chciał być przy oglądaniu ich znaleziska w świetle słonecznym, bowiem tam pod
ziemią nie mieli czasu im się dobrze przypatrzeć.
* * *
Chłopcy
weszli do namiotu by podejrzeć znalezione artefakty. Ich ojcowie nie zwracali
uwagi a oni sami udawali, że to co dorośli robią nie interesuje ich ale w rzeczywistości
podsłuchiwali rozmowy a następnie sami bawili się w poszukiwaczy skarbów. I tak
było w chwili obecnej. Zakradli się po kolacji do namiotu udając, że są
uczonymi, którzy muszą wykraść cenne zbiory bandziorom. Na długim
metalowym stole pod ścianą leżały znalezione przez Chrisa i Roba przedmioty. Na
brązowym materiale spoczywał kawałek pękniętej tabliczki glinianej, mosiężny
półmisek wraz z kielichem. Trzy
dziwnie wyglądające przedmioty najwyraźniej niegdyś były narzędziami, które
uległy zniszczeniu. Przedarta karta wyglądała jakby ktoś ją w pośpiechu wyrwał ze
średniowiecznego kodeksu; jej brzegi były postrzępione, a w kilku miejscach również była nadpalona.
Obok karty leżał dziwny okrągły, o nieregularnych liniach
brzegowych przedmiot o średnicy siedmiu centymetrów i grubości pięciu. W środku znajdowała
się plątania dziwnych symboli. Na pierwszy rzut oka wyglądał jak specyficzny,
orientalny talizman, lecz gdy się przyjrzało to nigdzie nie można było dostrzec
typowego uchwytu do zawieszenia. Na pewno nie został ułamany ponieważ nigdzie
nie było widać śladów iż czegoś w nim brakuje.
Artefakt
znajdował się tuż pod zapaloną i nagrzaną lampką, którą Rob zapomniał zgasić,
kiedy intensywnie przyglądał się przedmiotowi próbując odgadnąć do czego mógł
służyć i jakie przesłanie jest ukryte w symbolach. Nathan chciał wziąć go do
ręki i obejrzeć, lecz nie spodziewał się iż lampka będzie gorąca i poparzy go.
Chłopiec zamiast cofnąć rękę, niechcący dotknął talizmanu przegubem tuż przy
nadgarstku.
Po
namiocie rozległ się przeraźliwy krzyk dziecka, a po chwili w pomieszczeniu
pojawiło się pełno przestraszonym osób.
- Nathaneal! – krzyknął
zdławionym głosem Carter, biegnąc w kierunku chłopców, a tuż za nim pobiegł Phillips, Chris i
Rob.
Nate i Andrè Junior wciąż
stali przy stole, na którym leżały znalezione artefakty. Chłopiec stał kurczowo
ściskając prawy nadgarstek, a z jego jasnych oczu leciały krokodyle łzy.
- Co się stało? – zapytał
przerażony Phillips, kiedy dopadli do swoich synów.
- Nate chciał zobaczyć ten talizman
pod lampką. Bawiliśmy się w poszukiwaczy i... Nate dotknął niechcący ręką
talizmanu i wrzasnął. To na prawdę niechcący – mówił szybko i chaotycznie Andrè
Junior spoglądając z zaciekawieniem ale i z obawą na kolegę.
- Chodź, Martha zrobi
opatrunek – powiedział łagodnie Carter, gładząc syna po włosach – Zaraz
przestanie boleć.
Jeszcze
wtedy Richard Carter nie mógł spodziewać się, że ten wypadek zmieni całkiem
życie jego i jego syna, owocując w liczne przykre i radosne chwile oraz
niebezpieczeństwo jakiego jeszcze dotąd nie znali.