poniedziałek, 21 lipca 2014

Rozdział 27



Puerto Plata, Dominikana

Tłum na lotnisku był o tej porze dnia nieznośny. Ludzie kręcili się, przepychali, mówili w praktycznie każdym języku świata niczym na Wieży Babel. W większości byli to turyści, którzy przyjechali odpocząć, chociaż temperatury nie należały do najwyższych o tej porze roku, to jednak zachęcały do odwiedzenia egzotycznej wyspy głównie turystów z pobliskich Stanów Zjednoczonych, Meksyku, Kanady czy Brazylii, oraz z odległej Francji, Niemiec  a  nawet Chin. Lotnisko nie należało do największych i nowoczesnych ale spełniało oczekiwania wybrednych turystów, którzy raczej mieszali się w różnokolorowym tłumie. Dlatego też dwaj mężczyźni w jeansach i bawełnianych koszulkach, w okularach przeciwsłonecznych i z dużymi plecakami nie zwracało na siebie zbytnio uwagi – ot, zwykli turyści; kumple z drużyny sportowej, którzy przyjechali na wakacje. Co innego można było rzec o ich towarzyszu.
Trzeci mężczyzna był średniego wzrostu o rudych kędziorach oraz z kilkudniowym  zarostem.  Stylowe,  czarno-pomarańczowe,  okulary przeciwsłoneczne  przysłaniały jego orzechowe oczy. Ubrany był w czarną bokserkę z napisem Centralne Biuro Inkwizycji a na nią nałożoną  miał bawełnianą koszulkę z krótkim rękawem w  duże hawajskie kwiaty. Spod rękawa koszuli lewego ramienia wystawał skrawek tatuażu. Krótkie spodenki koloru wściekle pomarańczowego zawierały niezliczoną ilość kieszeń, z których coś dziwnego wystawało. Na stopach miał białe mokasyny z wizerunkiem Małego Księcia. Jego plecak również był dużych rozmiarów i pełen naszywek z napisami typu: Wielki Brat Patrzy, Zachowaj spokój i szpieguj, Czytaj książki nie naszywki. Na jego prawym nadgarstki, podobnie jak i u jego kompanów, widniał masywny sportowy zegarek firmy Casio.
- Miałeś się nie rzucać w oczy, a nie wyglądać jak naciapkana choinka w święta - syknął jeden z mężczyzn, gdy w trójkę kierowali się w stronę wyjścia, nie mogąc wciąż uwierzyć, że do tak ważnej misji został przydzielony im właśnie ktoś taki jak osobnik kroczący tuż obok niego.
- Wcale  nie rzucam się w oczy - oznajmił nieurażony słowami towarzysza, wyciągając na moment lizaka, którego intensywnie eksplorował. Na jego wargach zatańczył szeroki uśmiech.
- Informatycy - westchnął z nie zadowoleniem mniej rzucający się w oczy agent Icarusa i spojrzał na swojego kolegę, który myślał identycznie. Mieli nie zwracać na siebie uwagi - tego nauczyli się idealnie w jednostkach SAS, a co wielokrotnie zdało egzamin podczas licznych misji.
- Uważaj bo jeszcze niechcący wykasuję cię z systemu - padła  cięta riposta. Modo uśmiechnął się niewinnie i skierował w stronę wypożyczalni samochodów, która była zaraz przy lotnisku. Od niepamiętnych czasów zawsze iskrzyło na liniach równych agencji, zwłaszcza innych państw. A już najbardziej to miedzy  agentami terenowymi a informatykami. Dlaczego tak się działo to nie mógł zrozumieć, w końcu sam od czasu do czasu wychodził w teren, chociaż jeśli miał być szczery to wolał przytulne lochy Harvardu, za którymi niezmiernie tęsknił. 
- Królestwo z lochy! – westchnął teatralnie, cytując tym samym bohatera sztuki Szekspirowskiej, Ryszarda III. Co prawda w siedzibie MI-5 miał zacne lokum spełniające najwyższe standardy, to jednak loch w Harvardzie miał swój urok, o który wraz z Nico własnoręcznie zadbali, a którego jedno pomieszczenie było wyświetlane wraz z komiksowym Modo na ekranach komputerów, gdy prowadził wideokonferencje i przekazywał ważne informacje.
- Zatem super geniuszu, gdzie najpierw? - sarknął Damien Alexander; mężczyzna podchodzący pod czterdziestkę, średniego wzrostu, o ciemnoblond włosach i orzechowych oczach. Razem z partnerem – Philip’em Acheson’em, który był nieco wyższy i był brązowookim szatynem - mogli uchodzić za zawodników rugby ze swoimi posturami.
- Najpierw znajdziemy bazę noclegową, a następnie udamy się do jakże czarującego miejsca jakim jest biuro lokalnej gazety, gdzie znajduje się archiwum - odpowiedział ze stoickim spokojem, podczas gdy agenci, w miedzy czasie, załatwiali formalności związane z wynajmem samochodu. Oczywiście - jako, że ludzie Icarusa mieli różne statusy od ‘nie do uratowania’ poprzez ‘poległy na polu walki’ - dlatego też podróżowali pod fałszywymi nazwiskami, tak samo jak pozostali członkowie eskapady, w pozostałych krajach.
- Skąd pewność, że to dobra lokalizacja i czego właściwie szukamy? - zadał standardowe pytanie Philip, zerkając na siedzącego na tyłach hakera, kiedy już usadowili się wygodnie w  samochodzie.
-  Zostało nam to objawione przez Sybille i Makbetowskie wiedźmy - odparł śmiertelnie poważny Modo, zerkając na nich znad swojego komputera i wyczekując reakcji byłych SAS. Uwielbiał się z nimi droczyć. Wprawiało go to w dobry nastrój. 
- Odpuść sobie i mów normalnie - zażądał Damien, który tracił już cierpliwość do tego kolesia.
-  Naukowcy znaleźli mapę ukrytą w manuskrypcie, dopasowali współrzędne i wuola, jesteśmy na Dominikanie - wyjaśnił w skrócie Modo, po części mówiąc prawdę a po części kłamiąc. Przecież agenci nie muszą wiedzieć, że lokalizacje pochodzą z wizji jego przyjaciela, który po torturach nie był w najlepszej kondycji psychicznej. Agentom mogłoby się to nie spodobać i uznaliby, że im całkiem odbiło, a przede wszystkim podważyliby poczytalność Nico, nie wspominając o przełożonych. Co innego on; przecież już sam jego wygląd mówił o  nim wiele. Jako haker i szpieg niejedno widział, doszukiwał się spisków tam gdzie inni nie dostrzegali, czytał między wierszami i miał niezłego nosa do afer. Ale tu najważniejszym zadaniem było dopaść tych, którzy skrzywdzili jego przyjaciela, a tego bardzo nie lubił. Zatem Zgromadzenie czekało tylko jedno - sroga zemsta w stylu Modo.
- A czego szukamy? Znaczy wiem, że była mowa o artefaktach i o powstrzymaniu Zgromadzenia. Ale jak mamy znaleźć te artefakty?  - zaczął Philip a Damien mu wtórował.
- No właśnie; zważywszy, dokładnie nie wiemy czym są i jak wyglądają - zauważył i spojrzał w lusterko wsteczne. Chciał zobaczyć reakcję Modo i jak odpowie. Haker tylko spojrzał na nich przygryzając patyczek po lizaku.
- W manuskrypcie naukowcy natrafili na wzmiankę o idealnych replikach znanych nam artefaktów - odparł spokojnie, lekko się uśmiechając do obu agentów – Czyli Arka, Włócznia i te wszystkie inne. Tak, większość została odnaleziona – wtrącił szybciej niż zdołali nawet pomyśleć - My mamy ich nie wyciągać z ukrycia tylko strzec przed ludźmi Zgromadzenia. Chociaż jeśli miałbym być szczery, to nie widzę potrzeby. Moim zdaniem Misjonarze zabezpieczyli się na ewentualność takich szaleńców i fanatyków jak ludzie Zgromadzenia i wyznaczyli do pilnowania ukrytych artefaktów swoich ludzi; potomków lub całkiem mogli zwerbować jakieś świeżynki, no nie? - tłumaczył, i uśmiechnął się na widok nietęgich min agentów, którzy próbowali podążyć tokiem jego rozumowania - Rozejrzymy się po archiwum. Ja zajmę się historyczną częścią a wy przejrzyjcie prasę i nowinki pod kątem dziwnych wydarzeń typu: cudowne uzdrowienia, uchronienie od katastrof i tak dalej. W plecaku mam też sprzęt do pomiarów. Sprawdzimy jak tam u  miejscowych z geodezją, ruchami tektonicznymi, promieniowaniem i polem magnetycznym  i elektromagnetycznym. Chociaż, w sieci znajdę to bez problemu – wzruszył ramionami i wyrzucił przez okno plastikowy patyczek. Na szczęście przed wyjazdem zdążył zrobić zapas swoich ulubionych lizaków, z którymi nie rozstawał się. Były dla niego niczym dobry talizman; jeśli nie ma chociaż jednego przy sobie to zły znak, który przynosi pecha. A oni potrzebują dużo szczęścia w tej misji – dużo przez duże ‘D’.
- A że niby po co to nam? - zdziwił się Damien wysiadając z samochodu.
- A niby po to by wiedzieć. Mówimy o artefaktach, które posiadają nadprzyrodzoną moc, więc logicznym by było by taki przedmiot wytwarzał jakieś pola czy prądy, nie uważacie? Anomalie występują wszędzie, nawet podczas misji wielkich SAS - sarknął, biorąc z bagażnika swoje rzeczy. Mężczyźni tylko wzruszyli ramionami.
- Ty tu jesteś mózgiem - stwierdził Philip.
- A wy mięśniakami - zakpił Modo i skierował się do motelu.
* * *
- Dokładnie, co pana interesuje, doktorze?- Nicolette, dziennikarka z lokalnej gazety Adscene, spojrzała na niego, gdy weszli do archiwum. Niezmiernie zdziwił ją jego wygląd i tytuł doktorski. Nie spodziewała się takiego wyglądu po naukowcu z tak prestiżowej uczelni jaką był niewątpliwie Harvard.
- Tak naprawdę to zbieram materiał dla profesora Malcolma Buchnera - zaczął z czarującym uśmiechem - Widzisz, jestem tu na wakacjach, a biedny profesor dwa tygodnie temu poślizgnął się na schodach i nieszczęśnik złamał nogę - mówił z wyraźnym ubolewaniem i współczuciem w głosie - Sam miał tu przyjechać. Poprosił mnie, skoro i tak miałem przyjechać tu na wakacje, bym zebrał materiał dla niego do artykułu, który pisze na temat Indian i tego jak kolonizacja wpłynęła na podbijanych tubylców. Wiem, że tutejsi Indianie Taino zostali niestety zamordowani w okrutny sposób przez chrześcijańskich kolonizatorów - powiedział lekko się krzywiąc z niesmakiem, starając się zyskać jej przychylność. Ocenianie wydarzeń historycznych pozostawiał historykom, sam zajmował się teraźniejszością i przyszłością. Historię sprawdzał ale jedynie pod kątem poszukiwanych, przez Bractwo bądź Piątkę, osób. Kłamanie przychodziło mu z naturalną łatwością. Jako szpieg musiał być w tym bardzo dobry. Co prawda powiedział trochę prawdy. Po pierwsze był doktorem Harvardu, może nie pod nazwiskiem pod jakim sie przedstawił, ale był; po drugie na Harvardzie rzeczywiście pracował profesor Buchner, który interesował się kolonizacją pierwszych chrześcijan, którzy stali za wymordowaniem wielu plemion indiańskich. Skrzywił się również dlatego, że wiedział jak Nico odebrałby to. Wiedział, że jego przyjaciel nie pochwalał metod stosowanych w średniowieczu przez chrześcijan ale wolał wierzyć, że to nie byli prawdziwi chrześcijanie. Od samego początku istnienia religii ludzie źli i zachłanni wykorzystywali ją do swoich politycznych i bestialskich czynów, czego nigdy nie popierał Nico. Wstydził się nawet za takie haniebne dziedzictwo jakim skalali ich przodkowie. Nico był inny pod względem religijnym i właśnie to przypadło Marmadiukowi do gustu. Ale teraz nie było na to czasu. Archiwum na niego czekało.     
- Ależ oczywiście - uśmiechnęła się do niego - pokażę ci gdzie są kartony z materiałami. zebraliśmy wszystko w jedno miejsce. Wiesz, teraz ludzie wolą wszystko online, ale czasami udostępniamy zbiory lokalnej bibliotece, bo wciąż są zwolennicy tekstu drukowanego - powiedziała prowadząc do pomieszczenia wielkości dwóch średnich pokoi. Stały tam regały a na nich kartony. Na każdym z nich widniała naklejka z wypisanymi rocznikami.
- A ci dwaj… - szepnęła, zwracając uwagę na dwóch rosłych mężczyzn. Większość jej uwagi pochłaniała niezwykła i kontrowersyjna postać doktora o dość oryginalnym nazwisku, Napoleona Solo. Była za młoda lub zbyt zawieszona osobą Modo, by skojarzyć iż takie nazwisko nosił główny bohater amerykańskiego serialu z lat sześćdziesiątych i  siedemdziesiątych pt.: The Man from U.N.C.L.E.
- Ah… - Modo zrobił przepraszającą minę i spojrzał na towarzyszy - To moi koledzy, z którymi tu na wakacje przyjechałem. Zawodnicy rugby, którzy na starość postanowili zrobić dyplom - uśmiechnął się promiennie i pomachał w stronę trzymających się nieco na uboczu towarzyszy.
- I wszystko jasne - uśmiechnęła się i również  pomachała im, po czym z niewesołą miną rzuciła - Musze wracać do pracy, jak coś będę na górze - odpowiedziała nieco zalotnie i ruszyła ku wyjściu. Modo wiedział doskonale, że gdyby jej na to pozwolił to z miłą chęcią zostałaby tu z nimi. Może innym razem, o piękna pani.

* * *
- No dobra, powiedz po co nam informacje na temat mordu lokalnych Indian? - zapytał Damien gdy spotkali się popołudniu w lokalnej knajpce na obiedzie. Modo siedział ze swoim laptopem i przeglądał i katalogował dane.
- Ach bo wiecie, nie mamy nic lepszego do roboty to mogliśmy sobie dla relaksu obejrzeć archiwum i ich kolekcje czasopism – zakpił ostro, znad zamówionego dania, które nie przeszkadzało mu w jednoczesnym pracowaniu – Nie wiem jak wy, ale ja znalazłem kilka obiecujących przepisów kulinarnych – zażartował, lecz po chwili błyskawicznie wytłumaczył. Lada moment a zabiją mnie wzrokiem, prychnął jeszcze w myślach -  A chociażby po to by wiedzieć co zastali tu nasi Misjonarze, gdzie mogli się udać by ukryć artefakt, a przede wszystkim kto mógł im pomagać.
Czy byłe chłopaki z SAS nie mogli zrozumieć jak ważną rolę odgrywa szkic historyczny a reszta jest budowana właśnie na jego płaszczyźnie? Toż to najbardziej logiczne, tak iż dzieciak z podstawówki by zrozumiał. Zastanawiał się Modo, kręcąc nieznacznie głową. Musieli wejść w rozumowanie średniowiecznych rycerzy i sytuacji w jakiej się znaleźli. Zapewne po takiej masakrze dokonanej przez chrześcijańskich kolonizatorów to, ci którzy się ostali przy życiu, nie byli zbyt ufni wobec kolejnych przybyszy ze starego kontynentu. Zatem jak udało im się przekonać miejscowych do współpracy, jeśli rzeczywiście lokalni im pomagali?, zastanawiał się Modo, Ktoś musiał im pomagać bo przecież nie znali terenu. Jeśli tamten Nathan był podobny do jego Nico, to zapewne udało mu się bezproblemowo przekonać lokalnych do współpracy. Nico miał to do siebie, że potrafił przeciągnąć na swoją stronę praktyczne każdego, czego doskonałym przykładem byli jego przyrodni bracia. Niestety, takich osobników bez serca jak członkowie Zgromadzenia, nie dało się przekabacić. Dla Modo byli oni niczym Dalekowie, którzy likwidowali wszystko i wszystkich, którzy stanęli na ich drodze, a Santhez był niczym Lord Vader pragnący przeciągnąć ich na ciemną stronę mocy.
- Na Jowisza! - Modo omal nie wypluł pitego właśnie napoju.
- Gadajże - ponaglili go agenci.
- Mała omyłka mi się wkradła - zaczął, chrząkając by oczyścić gardło, po czym ponownie wlepił wzrok na notatki jakie zrobił - Nasi Misjonarze byli tu na długo przed Kolumbem i przed dokonany mordem Indian, który datowany jest na 1492 rok, a nasi Misjonarze byli, pi przez drzwi, jakieś sto pięćdziesiąt lat wcześniej na Dominikanie.  Zatem daje nam to dwie możliwości - Modo wyciągnął przed siebie pierwszy palec by im to zademonstrować - Nasi Misjonarze łatwo zyskali sobie wsparcie miejscowych i bez problemu zdobyli ich zaufanie. Ale jeśli jakieś sto pięćdziesiąt lat później dochodzi do takiej rzezi… - celowo zawiesił głos by podkreślić grozę sytuacji.
- Albo przenieśli artefakt albo go utracili lub oddali dobrowolnie - podążył jego tokiem myślenia Philip.
- Mogłoby być też tak, że nie zmieniali lokalizacji, a wszyscy pilnujący zostali wymordowani - zwrócił uwagę na taką możliwość Damien.
- Tego musimy się dowiedzieć - westchnął niezadowolony Modo. Tak po prawdzie to nie wiedzieli ile mają czasu. Nie miał pojęcia na jakim etapie byli ludzie Zgromadzenia. Wiedzieli tylko, że w kilku lokalizacjach były rozbieżności  i zastanawiał się jak szybko i czy w ogóle Zgromadzenie Czaszek odkryje, że szukają w niewłaściwym miejscu. Z kieszenie spodni wyciągnął lizak, rozwinął papierek i nie zastanawiając się dłużej włożył go do ust, chwilę delektując się orzeźwiającym smakiem zielonego jabłka. Kliknął na klawiaturze dwa klawisze i na ekranie monitora ukazała mu się mapa z zaznaczonymi punktami. Dwie grupy były już na miejscach. Pozostali byli jeszcze w drodze. Było coś jeszcze, co sfotografował komórką a czego jeszcze nie przejrzał. Rzuciło mu się to już na samym końcu, gdy praktycznie wychodzili z archiwum.  Niewielka wzmianka mówiła o wspaniałych jaskiniach odkrytych na szlaku Dwudziestu-siedmiu Wodospadów Rio Damajagua, które znajdowały się w górach na terenie właśnie Puerto Plata. To nie sama kaskada wodospadów przyciągnęła uwagę Modo, co właśnie owe jaskinie, a precyzyjniej mówiąc, pewne zdjęcie umieszczone w gazecie. Haker przesłał za pomocą łącza wi-fi zdjęcie do laptopa i otworzył je w edytorze zdjęć. Następnie przybliżył wybrany fragment. Jego oczom ukazało się malowidło na skale, które wcześniej było tylko niewyraźnym malunkiem.
- Piktogram - szepnął, dłonią przejeżdżając po ryżawej brodzie - Symbol Chi-Rho - powiedział nieco głośniej, widząc jak agenci przybliżają się i nastawiają uszu - Liczba trzy po lewej a po prawej pięć? - zmarszczył brwi, nie rozumiejąc za bardzo. Czy to jakaś łamigłówka? Kiedy przyjrzał się temu bliżej, dostrzegł, że piktogram został wykonany czymś czerwonym; jeśli miał zgadywać to stawiałby na krew – ot, takie standardowe ostatnio.

- Chi-Rho to symbol Chrystusa, prawda? - zapytał nagle Philip, który zaglądał mu przez ramię na monitor. Co prawda obaj agenci byli na bakier z religią ale co nieco wiedzieli. Możliwe, że gdyby Modo powiedział mu samą nazwę to by nie skojarzył o co mu chodzi, ale narysowany symbol rozpoznawał. 
- Jeśli to symbol, to również symboliczne znaczenie musi mieć trójka i piątka - zauważył Damien. Modo tylko chytrze się uśmiechnął.
 - Mięśniaki jednak potrafią myśleć - zakpił. Wpisał w wyszukiwarkę zapytanie odnośnie symboliki chrześcijańskiej. Po chwili miał już otwarty słownik online na odpowiedniej stronie i we trzech zagłębili się w lekturze. Modo jednak miał wrażenie, że umyka im coś istotnego, coś co mają prosto pod nosem, a tego nie dostrzegają.
- Trzy plus pięć daje nam osiem - mruknął pod nosem.
- Chcesz tam pójść i sprawdzić? - wyrwał go z zamyślenia głos Damiena. Modo skinął tylko głową. Trochę wspinaczki nie zaszkodzi, pomyślał.
- Nathan! - omal nie krzyknął, uzmysławiając sobie to coś co przeoczali i podskoczył jak oparzony, błyskawicznie wpisując w wyszukiwarkę chrzcielne imię przyjaciela - Znaczenie, bla bla bla… - przeglądał pobieżnie informacje, uśmiechając się od czasu do czasu bo cała charakterystyka idealnie pasowała do jego przyjaciela, aż natrafił na to co szukał - Numerologia imienia wynosi trzy lub pięć. Osiem to nowy początek. Pięć to numer łaski ale i męki oznaczającej pięć ran. A trzy to boska perfekcja; przestrzeń, czas i materia - oznajmił zadowolony z nagłego olśnienia.
 - Chcesz powiedzieć, że to nasi Misjonarze pozostawili tę wskazówkę i odnosi się ona do… - zaczął Damien marszcząc brwi lecz Modo mu wpadł w słowo.
 - A jakże by inaczej – prychnął – Jeśli obaj mają to samo imię.
 - Jeśli tamten posiadał jakiś dar – zaczął Philip, przymykając oczy. Sam nie wierzył, że to mówi ale najwyraźniej taka mogła być prawda – Mógł przewidzieć wydarzenia     i pozostawić swojemu następcy wskazówki.
Damien tylko spojrzał zaskoczony na towarzysza, który wzruszył ramionami. Sytuacja rzeczywiście była niezwykła i wkraczała w strefę nadprzyrodzonych zjawisk. Wesoło, rzucił nieco rozbawiony a następnie rzucił na głos:  
- To ja idę załatwić przewodnika – zerwał  się na równe nogi i oddalali by załatwić przewodnika.   
Modo spojrzał jeszcze ostatni raz na monitor i na mapy przedstawiające zarówno pogodę, jak i odczyty geotermalne. W tym rejonie nie ma nic nadzwyczajnego, westchnął, Gdzie jesteś cenny artefakcie?     
Żaden z nich nie zwrócił uwagi na siedzącego w kącie Indianina, który bacznie im się przyglądał i ćmił fajkę. Na jego dłoni błyszczał srebrny sygnet z krzyżem Jerozolimskim, który był  przeorany Gwiazdą Dawida.    

Rozdział 26




Kościół na obrzeżach Rzymu - rok 1317 

Stworzenie idealnej repliki wymaga wprawnych rąk, dużej ilości cierpliwości, wysokiej znajomości przedmiotu jakim jest alchemia, bystrego oka, harmonijnej współpracy, a przede wszystkim perfekcyjnej znajomości przedmiotu, który podlegał kopiowaniu. Było to zadanie bardzo praco- i czasochłonne. Na szczęście mięli aż nadto czasu by wykonać zadanie powierzone im przez Jego Świątobliwość papieża Jana XXII. Było to niemniej zaskakujące zadanie zważywszy na przedmioty, których replik dokonać mięli. Dodatkowo obowiązywała ich klauzula tajności i milczenia jak w klasztorze, chociaż w nim nie przebywali lecz w niewielkim kościele na przedmieściach Rzymu, w którym aż tak surowe zasady nie obowiązywały. Byli czterema mężami nauki, dla których alchemia była nauka skierowaną na dążeniu do stworzenia lepszego duchowo człowieka - na doskonaleniu samego siebie. Zostali wybrani spośród licznego grona; jako jedyni przeszli szczegółową selekcję, której dokonali rycerze zakonu templariuszy. Czy byli zdziwieni prośbą Papieża nie podlegało wątpliwości, bowiem w większości kręgów kościelnych i wśród pospólstwa byli uznawani za czarnoksiężników, szamanów, fanatyków. A tak naprawdę to należeli do elity naukowej zajmującej się sztuką łączącą chemię, magię, astrologię, medycynę i psychologię w jedną spójna całość powiązaną ze sobą. I kiedy znaleźli się na nieoficjalnej, prywatnej audiencji u Jan XXII, to od razu wiedzieli iż potrzebuje on właśnie takich osób jakimi oni byli. A kiedy po złożeniu przysięgi milczenia pod niemalże groźbą śmierci, poznali sekret, którym mieli się zająć ich zdumienie i przerażenie wzrosło do niewyobrażalnych rozmiarów, tak iż sami się zastanawiali kto w tym gronie jest heretykiem. Ich zadaniem było idealne odwzorowanie oryginalnych artefaktów świętych, tak by przez wieki nikt nie odgadł iż są one tylko kopią. Dodatkową trudność mieli w postaci obiektów, które mieli umieścić na kopiach tak by nikt nigdy nie odgadł, że nie pochodzą z tego przedmiotu. Początkowo zadanie wydawało się przekraczające ich możliwości, przerażająco trudne w wykonaniu, lecz po długich dysputach i dzięki pomocy dziecięcia obdarzonego wiedzą wykraczającą poza ich rozumowanie, udało im się stworzyć pierwszy z artefaktów. Nikt z nich nie śmiał zapytać czym są owe obiekty chociaż ciekawość pochłaniała ich niezmierna. Jednak powstrzymywali się bo i tak poznali zanadto. Boskie sekrety nie były nawet na ich, oświecone, rozumy.
To było zali osiem lat temu. Dziś, Dominicco Montini stał ubrany w roboczy strój, który przysłaniał ciemnobrązowy fartuch ze skóry zwierzęcej, w pomieszczeniu w piwnicy kościelnej. Uśmiechał się, obserwując rezultat ich ciężkiej pracy nad ostatnim z artefaktów. To była niesamowita praca, wykraczająca ich dotychczasowe, kiedy odbywali terminy u takich mistrzów jak Albertus Magnus, Roger Bacon czy Thomas Aquinas. Czuli sie przesiąknięci mistycyzmem i pałali dumą z tego iż przyczynią się do ocalenia świata przed złem, bowiem człowiek nie był wystarczająco godzien by poznać sekret Stworzenia i Bożej miłości. Co pojęli podczas długiej pracy i interesujących dysput z dziecięciem imieniem Nathaneal, którego znaczenie było dla nich jednoznacznie wymowne. W pracowni unosił się zapach kadzideł, drzewa węglowego, siarki i ich potu. Pomimo zmęczenia byli usatysfakcjonowani swym osiągnięciem, chociaż wiedzieli, że nikt nigdy nie pozna ich sekretu i osiągnięcia jakiego dokonali, a które to zabiorą ze sobą aż do grobu. Jednak teraz, po tulu trudach i wysiłkach wierzyli, że biorą udział w większym dziele. Dlatego gdy, kilka dni później, rozjeżdżali się do swoich domów, które opuścili lata temu, nie zdziwił ich fakt iż Jan XXII wydał dekret zabraniający uprawiania alchemii. Dla nich to nie miało znaczenia.

Uchta (Rosja) – czasy obecne

Ściągnęli z siebie termoaktywne i wiatroszczelne kurtki, grube czapki, rękawice i otrzepali buty ze śniegu. Zatrzymali się w motelu na obrzeżach miasta prowadzących do sąsiedniej, oddalonej o niespełna dziesięć kilometrów i rozdzielonej rzeką Uchtą, miejscowości o nazwie Sosnogorsk. Wynajęli jeden dwuosobowy pokój na piętrze płacąc gotówką z góry za pięć dni. Pokój o tyle wygodny, że zawierał własną łazienkę, jeśli tak w ogóle można było nazwać nadszczerbioną, starą, chwiejącą się umywalkę, cieknący kran z działającą tylko zimną wodą oraz brodzik osłonięty wyblakłą ceratą. Znajdował się jednak blisko schodów przeciwpożarowych oraz klatki schodowej, co umożliwiało dobrą ucieczkę w razie nagłej potrzeby. Dodatkowo jedno okno wychodziło na ruchliwą drogę, a drugie na tyły motelu gdzie pozostawili wypożyczone auto. Profesor Carter nastawił wodę w blaszanym rondlu ogrzewając wodę grzałką elektryczną, która była na wyposażeniu wraz  z dwupalnikową kuchenką gazową. Jake wypakował laptop i chwycił za komórkę by nadać informację, że dotarli do celu. Natomiast Oleg sprawdził oba drewniane, przepuszczające zimno okna.
- Czysto - przekazał żargonowo. Jake skinął głową i zaczął szukać informacji  w Internecie. Richard czuł się lekko nieswojo z dwoma byłymi agentami służb specjalnych. Wiedział czym zajmował się wcześniej Jakie, a podczas podróży samochodem, a następnie lotu samolotem, dowiedział się, że Oleg  Iwaszutin jeszcze trzy lata temu był żołnierzem rosyjskiej elitarnej jednostki wojskowej o nazwie Specnaz, a która jest rosyjskim odpowiednikiem amerykańskich SEAL’s.  Jednak po pewnym nieprzyjemnym incydencie musiał opuścić jednostkę by zasilić szeregi Icarusa.
- Czy to aby na pewno dobra lokalizacja, Richardzie? – zapytał Standburg, zwracając się do Cartera Seniora po imieniu. Przyjęli, że na czas ekspedycji zostawią oficjalne tytuły. Tak było łatwiej i szybciej jeśli chcieli przekazać sobie informację lub zwrócić uwagę.
 - Dlaczego pytasz? – rzucił przez ramię starszy mężczyzna, który parzył właśnie aromatyczna kawę.
 - Bo zastanawiam się gdzie zacząć poszukiwania, a gdy wpisuje zapytania  w wyszukiwarkę to jedynie w Repulbice Kaomi, w której notabene się znajdujemy, na zachód od gór Ural wyskakuje, że są jakieś kamienie w stylu Stonehenge – oznajmił, odwracając monitor z wyświetlonym zdjęciem w stronę profesora.
Profesor Carter zmarszczył gniewnie brwi. Czyżby podważali wiarygodność jego syna? Owszem, Nathan mógł się pomylić, przecież to tylko dziesięć kilometrów różnicy, a na dodatek jego syn był po przejściach i mógł nie myśleć logicznie. Dodatkowo profesor nie był zadowolony z faktu iż musiał zostawić syna; nie ważne, że pod dobra opieką. Po prostu bał się o swoje dziecko. Zmuszał się jednak do dopuszczania do głosu badacza i naukowca, bo właśnie tego potrzebowali ci dwaj agenci, a przede wszystkim jego syn. Richard jak najbardziej pragnął pokrzyżować szyki tym szarlatanom, którzy skrzywdzili jego dziecko. Agenci Icarusa potrzebowali jego doświadczenia w archeologii i ekspedycjach naukowych. Mężczyzna na chwilę przymknął oczy, westchnął ciężko i bezwiednie przejechał po przyprószonej siwizną brodzie. Nawet nie zauważył jak i kiedy tak posiwiał i postarzał się. To jednak nie miało najmniejszego znaczenia teraz. Nie mieli czasu, bo ścigali się z przeciwnikiem. Ale właściwie dlaczego Zgromadzenie przyśpieszyło swoją aktywność? Czyżby miało wydarzyć się coś co im umykało? Jakiś ważny element układanki? I dlaczego właśnie te miejsce? Dlaczego nie właśnie tajemnicze skały? Czy było coś szczególnego w Uchta? I ostatnie z pytań: dlaczego w takim razie Zgromadzenie jest w Sosnogorsku?
 - Dopiero przyjechaliśmy – zaczął powoli, ważąc każde słowo – Może najpierw wypijmy kawę a potem po prosu pójdźmy przejść się po mieście? – zaproponował, bo nie mieli nic do stracenia oprócz cennego czasu.
 - Czego właściwie szukamy? – zapytał Oleg, przyswajając informację i obserwując wymianę spojrzeń między Standburgiem a Carterem.
 - Cudu – te słowa powiedział Jake całkiem poważnym tonem – Czegoś co zwróci naszą uwagę. Coś co nie powinno się dziać albo istnieć.
 - Chyba nie sądzisz by ci Misjonarze zostawili jakieś widoczne wskazówki? – Oleg zmarszczył brwi. Patrzył na to wszystko z innej perspektywy. Był ateistą; dla niego religie to fanatyzm wymyślony na polityczne i społeczne potrzeby ludzkie. Do tej sprawy podchodził z chłodną rezerwą. Owszem, wiedział o Zgromadzeniu Czaszek i o tym jak potężne ma wpływy oraz jak bardzo niebezpieczne jest. Ale nie wierzy by istniały jakieś przedmioty o nadprzyrodzonej mocy. Jednak w swoim życiu i zawodzie spotkał się z różnymi fanatykami i dlatego z dystansem analizował sprawę. Co nie zmieniało faktu iż, jak każdy z przydzielonych agentów, nie chciał obedrzeć ze skóry tych skurwieli, którzy znęcali się nad niewinnym młodym mężczyzną.
 - Co do tego to nie mamy pewności, dlatego radziłbym mieć oczy szeroko otwarte – poradził Carter, kończąc pic swoja kawę – Pamiętacie symbole?
 - Krzyże zakonne i heksagram – odparli jednocześnie agenci.
Profesor podszedł do swojego plecaka i przejrzał jego zawartość. Mapa – nie ważne, że agenci mieli GPS. W takim mrozach elektryka może szwankować. Dlatego też wiedział, że odczyty radiestezyjne mogą być lekko zaburzone, chociaż spakował najlepszej jakości sprzęt jaki dostarczyli im Watykaniści. Zapiął ponownie plecak  i sięgnął po kurtkę.
 - No to w drogę – rzucił, ruszając przodem.

* * *

Przeszli się praktycznie przez całe miasto. Zaczynali już lekko marznąć dlatego też postanowili wejść do pobliskiego baru na ciepły posiłek. Zamówili pielmieni czyli tradycyjne pierożki rosyjskie, barszcz ukraiński, którym wszyscy miejscowi się zachwycali oraz czeburaki, czyli smażone pierogi nadziewane mięsem i cebulą. Zajęli miejsce w kącie tuż przy oknie, by mieć widok na okolicę. Kiedy czekali na dania, Oleg poszedł zrobić rozeznanie  i porozmawiać z lokalnymi, co sprawiło, że Jake został sam na sam z profesorem. Chociaż znali się ponad dwa miesiące, to tak właściwie obaj mężczyźni niewiele o sobie wiedzieli. Jake jedynie pamiętał to, co niegdyś Nico opowiadał im o swojej rodzinie, ale nic więcej. Natomiast Richard nie wiedział o Jake’u praktycznie nic, oprócz jak poznał się z jego synem. Na chwilę zawisła między nimi niezręczna cisza. Jake był z natury małomówny. To Nico wciągnął go w długie dysputy. Ale teraz nie zamierzał jako pierwszy nawiązywać rozmowy. Wprawnym okiem lustrował przez okno okolicę. Carter Senior należał do ludzi raczej powściągliwych i nie wścibiał nosa tam gdzie go nie proszono. Czuł dystans emanujący od agenta. Jednak ciekawiło go na przykład jak Standburg został watykańskim najemnikiem lub dlaczego aż tak zaprzyjaźnili się z Nathanem.
 - Zatem…
 - Więc…
Zaczęli jednocześnie i roześmiali się. Richard dał ręką znak by Jake pierwszy zadał pytanie.
 - Wasze relacje polepszyły się? – agent zapytał wprost. Nie musiał używać imienia bo obaj wiedzieli o kim była mowa.
 - Po pożarze w klasztorze – przyznał Carter – Strasznie się wtedy o niego bałem. W pewien sposób uświadomiło mi jak bardzo oddaliliśmy się od siebie, dlatego po jego wyjściu ze szpitala stopniowo zaczęliśmy wszystko od początku. Ale skurczybyk ani razu nie zająknął się nawet… Boże! – dopiero teraz do Cartera coś dotarło – Kiedy był nieprzytomny i kiedy pod wpływem gorączki majaczył, to wymieniał wasze imiona – dopiero teraz Carter przypomniał sobie. Wtedy to nie miało znaczenia. Ojciec Rafael wówczas powiedział, że zapewne chodzi o braci zakonnych, którzy zaprzyjaźnili się z Nathanem. Nie zaprzątał sobie tym głowy; cieszył się, że jego syn wracał do zdrowia.
 - Cały on; zawsze na pierwszym miejscu są inni – stwierdził Jake, uśmiechając się lekko – Zawsze był wścibski, upierdliwy i bardzo potrzebował czułości, twierdząc przy tym, że to my potrzebujemy byśmy nie zapomnieli, że mamy serca – agent pokręcił głową nie dowierzając – Zalazł nam za skórę.
 - Jesteście jak stado samców opiekujące się swoim młodym – stwierdził z lekkim rozbawieniem Carter.
 - Nieznośnym młodym – przytaknął Jake i na chwilę zamyślił się.
 - Ma to po Rebece – westchnął ciężko Richard i uśmiechnął się gdy kelner przyniósł pierwsze z zamówionych dań. Obaj skinieniem głowy podziękowali mu.
Jake spojrzał zaciekawiony na profesora oczekując by mężczyzna dokończył zaczęty temat.
 - Ah, Rebeka… Nate to synuś mamusi – zaśmiał się z wyczuwalną goryczą w głosie – Jest do niej z wyglądu bardzo podobny. Zwłaszcza oczy, nos, usta i ten kolor włosów. A charakter… mówię ci Jake, urwanie głowy – zażartował by rozładować atmosferę – Charakterny, uparty jak osioł, inteligentny, zadziorny…
 - Perfekcjonista w każdym calu i świetny powiernik. Dochowa każdej tajemnicy – dodał Jake, uśmiechając się lekko – Wszędzie go zawsze było pełno. Nie potrafił usiedzieć na tyłku a jak już usiadł to przepadł w świecie literatury i to zazwyczaj wysokich lotów.
 - Doskonale to ująłeś – przytaknął Richard znad swojej zupy – A jednocześnie lubiący chodzić swoimi ścieżkami i skryty. Jak odnaleźliście się po tym wszystkim? Znaczy… po nieudanej sprawie? – zapytał zaciekawiony Carter. Postanowił lekko zejść z tematu Nathana i dowiedzieć się czegoś prywatnego o agencie. Zapewne było im trudno, ale skoro weszli już na prywatne, bolesne tematy.
 - Na początku… - zaczął Jake i zwiesił głos. Dawno nie rozmawiał o tym z nikim. Ale przed sobą miał ojca Nico i w pewnym sensie należała mu się szczera odpowiedź – Wszyscy cierpieliśmy z powodu straty Owena. Byliśmy wściekli za to jak z nami postąpiono. Bez procesu ścigano nas jak najgorszych kryminalistów. Analizowaliśmy wszystko od początku, szukając przyczyny naszej porażki i szukając winowajców. Pytania typu: czy to nasza wina? Co by było gdybyśmy inaczej zaplanowali akcję? Dlaczego my? Były standardem. Właściwie to mieliśmy tylko jedną dobę zostać  w klasztorze, ale ojciec Rafael zmienił nasze plany. Syriusz był w kiepskim stanie; zarówno psychicznym jak i fizycznym. Nasze ukrycie miało być tymczasowe. Dziwnie wszyscy czuliśmy się w klasztorze. Nigdy żaden z nas nie był głęboko wierzący. No może Darren był już wtedy wyjątkiem – uśmiech był lekko wymuszony na jego ponurej twarzy – Każdy z nas zmienił się wówczas. Czy na lepsze, nie nam oceniać – zamilkł na chwilę bo kelner akurat przyniósł jego zamówienie. Standburg zlustrował bar w poszukiwaniu Olega. Odnalazł mężczyznę rozmawiającego z wciętym mężczyzną. Po chwili agent wrócił do stolika, a kelner podał ostatni z zamówionych posiłków.
 - Miejscowi nie byli rozmowni ale ten wstawiony to już inna para kaloszy – oznajmił Oleg ściszonym tonem, zaraz po tym jak kelner oddalił się.
 - Zatem? – dopytywał Carter.
 - Zanim odpowiem, mam pytanie – Iwaszutin bacznie obserwował obu mężczyzn – Właściwie jakie jest nasze zadanie? Mamy odnaleźć te artefakty czy co z nimi zrobić?
Jake i Richard wymienili między sobą spojrzenia. Właściwie nie ustalono tego dokładnie.
 - Nie ustalono tego – przemówił Jake – Ale wierzę, że naszym celem jest mniej więcej odnalezienie właściwej lokalizacji i strzeżenie artefaktu bez wyciągania go z kryjówki. Mamy zrobić ewentualną zasadzkę na wypadek gdyby ludzie Zgromadzenia tutaj dotarli – oznajmił stanowczo.
 - W takim razie, jeśli wierzyć bełkotowi tego faceta to tutaj mamy tylko cerkiew  i ewentualne zgliszcza starej cerkwi – oznajmił Oleg.
 - To byłoby zbyt proste – westchnął Jake, odstawiając swój talerz na bok.
 - Niekoniecznie – wtrącił się Richard – A co jeśli w cerkwi są piwnice, lochy lub co lepsze, katakumby?
 - Warto sprawdzić – zgodził się Oleg i wszyscy jak jeden mąż poderwali się z krzeseł.

* * *
Dotarli na miejsce tuż przed zmrokiem. Od razu odczuli spadek temperatury pomimo odpowiedniego ubioru. Cerkiew była średniej wielkości, pięknym, całkiem niedawno wybudowanym budynkiem sakralnym. Profesor Carter wyciągnął oprzyrządowanie i zaczął dookoła obchodzić budynek. Towarzyszył mu Standburg. Pozwolili by to Iwaszutin, jako narodowy Rosjanin, odbył ewentualną rozmowę z zastanym gospodarzem cerkwi. Jako amerykanie nie chcieli na siebie zwracać niepotrzebnej uwagi.
 - Nic. Odczyty w normie – westchnął zawiedziony Richard.
 - Może coś znajdziemy w środku, chociażby wskazówki – Jake próbował podnieść starszego mężczyznę na duchu.
 Nagle usłyszeli ciche, charakterystyczne gwizdnięcie i pobiegli w stronę, z której pochodziło. Przed ich samochodem stał Oleg gotowy by szybko wsiąść.
 - Szybko! – ponaglił ich.
 - Co się dzieje? – zapytał zniecierpliwiony Standburg, posyłając naglące spojrzenie partnerowi.
 - Zakonnik nie był rozmowny, ale zauważyłem na jego dłoni sygnet z krzyżem przeorany heksagramem – oznajmił Oleg – Klecha opuścił cerkiew.
 - Podążymy za nim – odgadł Jake.
 - Tak, bo wydał się poruszony nagłym zainteresowaniem cerkwią po zmroku, zwłaszcza iż musiał was zauważyć bo nie podobało mu się, że naukowcy węszą wokół budynku. Powiedział, że mu się śpieszy – zrelacjonował Iwaszutin, idealnie manewrując ulicami miasta.
- Podłożyłeś mu nadajnik? – zapytał Jake, zauważając jak na GPS’ie zainstalowanym w samochodzie, pika czerwony punkcik.
 - A niby, że jak mamy go śledzić by tego nie wiedział? Zwłaszcza, ze jesteśmy samochodem i mamy cywila na pokładzie - trafnie zauważył Oleg. Z jednej strony profesor był im niezbędny, gdy chodziło o archeologie i naukę, ale z drugiej – kiedy sprawy tyczyły się czysto szpiegowskich metod - stanowił pewien balast.
Zaparkowali samochód ulicę wcześniej, w ciemnym miejscu, z dala od latarni. Pozostałą część drogi przebyli pieszo i zatrzymali się przed zgliszczami starej cerkwi. Od razu mogli zauważyć, że budynek spłonął kilkadziesiąt lat temu. Teren wokół budynku był wysprzątany i roślinność dookoła powróciła już na dobre do życia. Lewą ścianę budynku nawet porosło jakieś pnącze, a gdzieniegdzie był widoczny mech. Zbliżali się bardzo powoli i ostrożnie.
 - A niech mnie – szepnął podekscytowanym głosem Carter, który w dłoni trzymał przyrząd do pomiarów. Widząc pytające spojrzenia agentów, dodał pośpiesznie – Wszystko szaleje. Natężenie wychodzi poza… - nie dokończył. Właśnie przeszli przez próg bez drzwi, jak z ciemności wyłoniły się dwie osoby uzbrojone w długie, masywne, zdobione miecze, wyglądem przypominające te należące do zakonu templariuszy. Nim Jake i Oleg zdołali zareagować, oba ostrza zatrzymały się tuż przed ich gardłami.

Sosnogorsk (Rosja) – 10 kilometrów od Uchta

         Nastazja przyjrzała się dokładnie mapom, planom i informacjom zebranym przez wywiadowców. Nie widziała niczego szczególnego ani w Sosnogorsku ani  w pobliskich miejscowościach. Natomiast w pobliżu gór Ural znajdowało się siedem masywnych skał, zwanych Siedmioma Silnymi Mężczyznami. Jeśli chcieli szukać świętych artefaktów to powinni właśnie tam. Niestety spowodowałoby to iż stracili by ponad dwadzieścia godzin, bo tyle zajmował dojazd w owe miejsce. Wierzyła jednak, że przyjaciel jej rodziny, doktor Jugodin, bezsprzecznie wyrazi aprobatę dla jej działań. Jako znany antropolog była dumna iż spotkał ją taki zaszczyt współpracy przy projekcie, który rzuci cały świat przed nimi na kolana.