Rzym
– prywatna rezydencja Zgromadzenia Czaszki
Szedł korytarzem wojskowym krokiem. Nie rozglądał się po boki, bo nie
widział potrzeby. Doskonale znał to miejsce; stylowe, bogato urządzone, łączące
w sobie gotyk i barok. Miał na sobie biały garnitur, który ukrywał silną, choć
szczupłą posturę sześćdziesięcioletniego mężczyzny. Na końcu korytarza, przy
masywnych drewnianych, rzeźbionych drzwiach stali uzbrojeni wartownicy, którzy
na jego widok otworzyli drzwi. Mężczyzna wszedł do środka nonszalanckim
krokiem, pewny siebie i zadania jakie
miał. Jego ciało nie zdradzało faktu iż był zdenerwowany. Sytuacja nie
przedstawiała się tak prosto jak myślał początkowo; chociaż uwielbia wyzwania i
trudne zadania, to jednak to wykraczało poza pewne ramy. Będzie musiał
powiedzieć o odkryciach jakich naukowcy dokonali swoim przełożonym, co również
im może się nie spodziewać. Nie wpisali w tą misję niepowodzeń do planu
działania. Pomieszczenie do którego
wszedł było dużą salą bankietową. W chwili obecnej pogrążoną w mroku. Wysokie,
witrażowe okna przysłonięte były ciężkimi, masywnymi kotarami. Po bocznych
ścianach ustawione były świeczniki, z zapalonymi świecami, a przy długim
podwyższeniu, na wprost niego, paliły się dwie pochodnie. Na podwyższeniu stała
długa lada, za którą siedziało sześcioro osób. Na ladzie stały dwie trupie
czaszki, których oczodoły świeciły się na czerwono. Nad zebranymi, na ścianie
wisiała flaga przedstawiająca ludzką czaszkę przebitą dwoma sztyletami. Nad
drzwiami znajdował się niewielki, wąski balkon.
Mężczyzna zatrzymał się na środku pomieszczenia, a na jego postać padły
jasne promienie reflektora, jak podczas przesłuchania; bo praktycznie tym owo
spotkanie było.
- Jugodin – obiło się po pomieszczeniu, jakby
grzmot uderzył w dom. Głos był ostry, szorstki, oschły i pełen mocy.
- Wiesz, po co się sprowadziliśmy – odezwał
się drugi głos, tym razem kobiecy, lecz równie zimny i stanowczy.
- Tak – odparł mężczyzna, po czym zaczął
relacjonować pozbawionym jakichkolwiek uczuć głosem – Wyrażam swe ubolewanie
nad tym faktem, iż nie zdołałem bliżej przyjrzeć się młodemu Carterowi. Chłopak
posiadał wielki dar, jego rozum był nieprzenikniony – przyznał jadowicie – Cały
raport odnośnie jego gościny w domu Santheza został wam przekazany.
- My również żałujemy – rzucił kolejny głos –
Ale jak sam przyznasz, nie byłeś w stanie go nakłonić do współpracy.
- Pod tym kątem okazał się szaleńcem i głupcem
– przyznał Jugodin.
- Trudnym przeciwnikiem – przytaknęła kobieta
– I może nam jeszcze pośmiertnie przysporzyć kłopotów – zauważyła.
- Zrobimy wszystko by zminimalizować straty.
Cały czas pracujemy nad uwolnieniem Santhezów z więzienia – zapewnił jeden z
zebranych mężczyzn.
- Pośmiertnie wątpię, ale za życia może nam
jeszcze pomóc całkiem nieświadom tego – oznajmił nagle Jugodin.
- Co przez to rozumiesz?
- Dostałem informację iż nasz młody przyjaciel
wciąż żyje – oznajmił – W jakim jest stanie psychicznie? Sądzę, że w kiepskim i
to postaram się wykorzystać.
- Czy legenda praprzodków jest prawdziwa? –
zagrzmiał głos z balkonu. Jugodin uśmiechnął się krzywo. Oto sam Fanatyk
postanowił zaszczycić ich swoją obecnością.
- Jak najprawdziwsza – potwierdził Jugodin –
Ruszymy nim Watykan wpadnie na trop. Wiemy, że mają Manuskrypt Voynicha. Ale
nie wiemy na jakim etapie są. Nie wiemy też czy agencje współpracują z nimi.
Whitening to osobnik zdeterminowany by się zemścić za wszelką cenę.
- Ty zajmij się dotarciem do prawdy. Jeśli
legenda praprzodków nie kłamie, mamy do czynienia z wielką władzą nad losami
ludzkimi i ich przeznaczeniem. Będziemy mogli zabawić się w bogów – polecił
lodowatym głosem Fanatyk.
- Twój przodek, Saladyn, nie kłamał.
Przejrzałem raporty i wyniki badań naszych uczonych. Mapa i karty są
autentyczne i już wiemy do czego prowadzą. Z informacji jakie zostawił na
kartach znalezionych w Suriname wynika, że podążył w ślad za Templariuszami ale
nie od razu. Odczekał. A na mapie znajduje się zaszyfrowana informacja jakim
szlakiem przebył nim trafił do Suriname. Przeczuwając, że po drodze może coś
złego się stać zakopał kufer z informacjami w mulistym brzegu jeziora w Bega. Wiemy
też o jakie imię chodziło – Jugodin chłodno zdawał raport i nagle zamilkł. Ta
gorzka porażka nie chciała mu przejść przez gardło, ale skąd mogli wiedzieć?
Zastanawiał się również czy chłopak wie z czym przyjdzie mu się zmierzyć i czy
zna znaczenie imienia – Jak się okazuje, mieliśmy ważny fragment układanki w
naszych rękach.
- Jak bardzo ważny? – dopytywał mężczyzna z
balkonu.
- Nathan z hebrajskiego oznacza ‘danego od
Boga’ – oznajmił Jugodin suchym głosem – Na jednej z kart znaleziono plamki
krwi, którą wzięto do przebadania. Jak się okazało, krew zachowała się w
doskonałym stanie by przeprowadzić analizę DNA. Kiedy tylko dowiedziałem się o
znaczeniu imienia, odnalazłem sztylet, który wbiłem Carterowi w nogę. Na
szczęście uchowała się na nim krew chłopaka. Kazałem przebadać obie próbki.
- Jaki był wynik analizy? – zapytała kobieta
siedząca za ladą.
- Pozytywny – oznajmił krótko – Abaco
twierdzi, że krew może pochodzić od spokrewnionych blisko osób a nawet od tej
samej osoby.
- Czy my tu mówimy o reinkarnacji? – zapytał
ktoś z nie dowierzeniem i nie był w tym osamotniony; wszyscy zebrani pokręcili
przecząco i z oburzeniem głowami. Coś takiego jak reinkarnacja nie istnieje;
tak samo, z resztą, jak życie po śmierci. Istniało tylko tu i teraz. Tylko Fanatyk
był innego zdania. Jako jedyny z zebranych doświadczył dwukrotnie na własnej
skórze śmierć kliniczną. Niektórzy wewnątrz Zgromadzenia uważali, że to po
drugim razie pojawiła się u niego mania związana z manuskryptem Voynicha i
wnioskami wysuwanymi przez niego, jakoby manuskrypt zawierał - lub przynajmniej
był wskazówką – do tajemnej wiedzy przekraczającej ludzie rozumowanie i dającej
niewyobrażalną moc w postaci wiedzy o przeznaczeniu i losie wszystkich ludzi na
świecie; tych którzy żyją, i tych którzy dopiero mają się narodzić. Nikt jednak
mu się nie sprzeciwiał; bo nie sprzeciwiasz się przewodniczącemu, którego
przodkowie byli założycielami Zgromadzenia i osobie, która ma bardzo rozległe
wpływy, które może wykorzystać na twoją niekorzyść.
- To za dalekie stwierdzenie. Jednakże analiza
promieniowania artefaktu, który znajduje się na przegubie Cartera, wykazuje
niewielkie promieniowanie nieznanego pochodzenia a sam artefakt datowany jest
na lata śmierci Chrystusa – wyjaśnił. Nie podobało mu się to w cale. Był
naukowcem nie uznającym nadprzyrodzone zjawiska, lubiącym mieć kontrolę nad
wszystkim, a w tym przypadku kontrola wyślizgiwała mu się z rąk. Dla niego
Jezus był zwykłym oszustem z urojeniami, synem cieśli. Tak samo myślał o innych
przywódcach religijnych. Nie wierzył również jakoby manuskrypt miał w jakimś
stopniu związek z nadprzyrodzoną mocą, ale dopóki mu płacili grube pieniądze,
wykonywał swe obowiązki. Przy okazji robił to co lubił i w czym był dobry.
Nagle
zobaczył jak z cienia wyłania się lokaj ubrany w czarny frak, niosący na
srebrnej tacy księgę.
- Wszystko tak jak podejrzewałem – oznajmił
bezbarwnie mężczyzna z balkonu. Jego przodek nie mylił się, a on przyczynił się
jeszcze bardziej do uruchomienia tej maszyny, która teraz nabierała tempa. Pozna
sekret swojego przodka Saladyna, a przede wszystkim rycerzy, których wtedy
spotkał. Carter był im potrzebny niezależnie od stanu, ale tym już musiał zająć
się osobiście. Ale to musi na razie pozostać w tajemnicy.
- Watykan nie ma manuskryptu. MS 408 to nic
jak tylko tania podróbka średniowiecznego kopisty – kontynuował już na głos.
Czas wyciągnąć mocne karty i podzielić się wiedzą, aczkolwiek nie całkowitą o
czym zebrani nie muszą wiedzieć – Mojej rodzinie udało się dotrzeć do
prawdziwego manuskryptu, który wyszedł spod pióra Rogera Bacona, a który był
ukrywany w bibliotece Papieskiego Uniwersytetu Gregoriańskiego w samym Rzymie.
Najwidoczniej ktoś musiał podmienić obie księgi, bowiem ta ukryta była w dawnym
gabinecie rektora uniwersytetu, Petera Beckxa. Przebadajcie księgę i porównajcie z kartami, które posiadacie.
Następnie ruszycie w drogę. Nie przebieraj w środkach – rozkazał.
-
Będę w kontakcie – oznajmił Jugodin, skłonił się lekko. Na jego twarzy tańczył drwiący,
podły uśmieszek. Po tych słowach wziął księgę od lokaja i wyszedł z
pomieszczenia.
* * *
Byli już spakowani i oczekiwali jedynie
powrotu Jugodina ze spotkania ze sponsorami ekspedycji; taką wersję
przynajmniej usłyszał Ian, gdy zapytał na co czekają.
- Nie śpiesz się tak – rzucił chłodno Abaco –
Ustaliłeś z resztą załogi dokładne miejsce? Przecież punkty oznaczyli
średniowieczni rycerze. Musimy dokładnie sprecyzować, gdzie mamy się udać
zwłaszcza, że tak naprawdę nie wiemy czego mamy szukać w owych miejscach –
starszy mężczyzna uzmysłowił ten drobny fakt nie tylko Ianowi ale i pozostałym
członkom ekipy.
Terry
Goldberson, średniego wzrostu mężczyzna o kościstych rysach twarzy, szorstkim
spojrzeniu, krzaczastych czarnych brwiach i kruczoczarnych włosach
przystrzyżonych regulaminowo niczym w wojsku, stukał zawzięcie na klawiaturze.
- Naniosłem najlepiej jak się dało te punkty
na współczesną mapę polityczną świata – oznajmił, spoglądając znad okularów w
czarnych grubych oprawach, na zebranych. Ian, Abaco i trzech pozostałych
naukowców, którzy przybyli do pomocy, zebrało się przed dwudziestojedno
calowym monitorem komputera.
- I co? Udało ci się uściślić miejsca? –
zapytał Ian.
- Z miejscami na kontynentach nie było aż takiego
problemu, jak z miejscami na Antarktydzie czy na oceanach i morzach – odparł
Terry – udało mi się jednak ustalić miejsca i są to – kontynuował i zaczął
wyliczać – Na górze, w Rosji mamy Sosnogorsk. Potem na Grenlandii albo Kulusuk
albo Tasiilaq. Kierując się dalej mamy Puerto Rico ale przez to, że to wyspa
dokładnej lokalizacji nie mamy. Następna lokalizacja to Valparaiso w Chile.
Przy Antarktydzie mamy wyspy South Orkney Islands lub Elephant Island od strony
Oceanu Atlantyckiego, natomiast od strony Indyjskiego lokalizacja przypada w
samych rejonach Antarktydy. Dalej jest wyspa o nazwie Mauritius i zakładam, że
chodzi o stolicę Port Louis. Na granicy Indii z Pakistanem mamy Amritsar. I ostatnia, oczywista lokalizacja to Egipt.
- Egipt również jest duży – zauważył Abaco.
- Tak, ale sądzę, że kiedy dotrzemy do
wcześniejszych miejsc to z tym nie będzie problemu. Możliwe, że tam uzyskamy
jakieś wskazówki odnośnie następnych miejsc. A poza tym wyraźnie w tekście była
mowa o Nilu. Zatem będziemy trzymać się blisko tejże rzeki – odparł spokojnie
Terry.
- Samolot czeka – w pomieszczeniu pojawił się
nagle Jugodin – Pozwolenie na podróż do Rosji i przeprowadzenie badań zostało
wydane bezproblemowo przez moich przyjaciół w rządzie – oznajmił, po czym
podszedł do stołu i położył manuskrypt na stole – Watykan i jego ludzie mają
podróbkę. Zanim ruszycie przeprowadźcie odpowiednie testy porównawcze, które
przeanalizujecie podczas lotu – polecił stanowczo a następnie wyszedł
zostawiając naukowców samych.
Lourdes
(Francja)
Oficjalnie od czterech dni był martwy i ani razu nie zastanawiał się nad
tym, co ten fakt oznaczał. Nie myślał, a starał się działać. Jednak wiedział, że
ludzie nabiorą podejrzeń. Powinien niebawem odbyć się jego pogrzeb. Jego
pogrzeb… jak to dziwnie brzmiało, bo przecież żył. Dla świata jednak na chwilę
obecną umarł. Arthur Digget wszystko jednak miał pod kontrolą. Mediom wcisnął
bajeczkę o tym, że trwa proces dochodzeniowy, natomiast trumna z ciałem
zostanie niebawem wysłana samolotem do Stanów Zjednoczonych, gdzie zgodnie z
wolą jego ojca, zostanie pochowany na cmentarzu niedaleko Harvardu. Jego ojciec
również wystosował oficjalne, pisemne oświadczenie do mediów, w którym ubolewał
nad stratą dziecka. Oświadczył, że nie jest obecnie w stanie z nikim rozmawiać przed
kamerami ale ma nadzieję, że sprawiedliwość dosięgnie oprawców jego syna. Nate
dziwnie się czuł słysząc ten komunikat, ale ojciec spisał się doskonale. Susan
skontaktowała się z rodzicami by przekazać, że chce spędzić trochę czasu z
profesorem i bliskimi Nathana. Nie było z tym problemu. Ekipa, z którą byli w
Bega rozumiała doskonale jej i André położenie; nikt nie był w nastroju na
spotkania czy rozmowy. Rzecznik prasowy Watykanu również wystosował
oświadczenie do mediów. Nikt na razie nie zastanawiał się nad tym jak potem to
odkręcą; jeśli wrócą z tej podróży cali, wtedy będą się zastanawiać.
* * *
Wiedzieli jednak, że z na pewno dwoma osobami z otoczenia Nico muszą
nawiązać kontakt; potrzebowali bowiem ich wsparcia w misji celem dotarcia do
wyznaczonych miejsc. Nie podlegało wątpliwości, że muszą jednocześnie dotrzeć
do tych lokalizacji, ale jeśli ktoś chciał by Nathan mu to wyjaśnił, to był
problem. Po prostu wiedział, jakby miał to zaprogramowane w umyśle. Miejsca mieli
dokładnie sprecyzowane; nazwy pojawiły się w umyśle Nico kiedy spał. Był z tego
bardzo zadowolony – jedyne potrzebne informacje, które przyszły do niego
bezboleśnie.
Nathan usiadł przed komputerem i chwilę wpatrywał się w klawiaturę,
nerwowo zaciskając ręce. Chociaż minęło kilka tygodni odkąd ostatni raz był w
sieci, dla niego to było niczym wieczność. Miał wrażenie jakby pierwszy raz
usiadł za takim urządzeniem. Swobodniej czuł się przy książkach. Wiedział, że
nie wrócił w pełni do siebie i zdawał sobie sprawę z tego, że możliwe, że nigdy
nie będzie taki jak dawniej. Wciąż miał stany lękowe. Wiedział, że PTSD jest
długotrwałą i ciężką chorobą, z którą można żyć i wiele osób z nią żyje, a
przede wszystkim jest uleczalna. Ale w jego przypadku dochodziły jeszcze
migrenowe bóle głowy, połączone z przebłyskami wspomnień. Jego dłonie drżały
niemal cały czas. I ten odruch odgarniania włosów z czoła. Nie był to odruch
związany z tym, że za bardzo przyzwyczaił się do długich włosów, lecz z jego
niestabilnością psychiczną i lękami. Właściwie, to by wyzdrowieć powinien
przechodzić terapię gdzieś w sanatorium na łonie natury, a nie wyruszać w
niebezpieczną ekspedycję celem, no właśnie… Celem czego? Uratowania świata?
Zapobiegnięcia zagłady masowej, zniewolenia ludzkości? Sam aż się dziwił, że
wszyscy mu wierzą, że nie zamknęli go w psychiatryku ale takim normalnym.
Przecież na zdrowy ludzki rozum to wszystko było czystym szaleństwem,
szarlataństwem, herezją. Zwłaszcza po tym jak odstawił leki był strasznie
niestabilny. Z jednej strony ogarniała go furia by po chwili pogrążyć go w
rozpaczy. Oddychał, ale miał wrażenie jakby ta czynność sprawiała mu ciężar i
niekomfortowe uczucie. Jakby oddychał pod wodą. Wiedział dokładnie czym było to
spowodowane i już nie raz zastanawiał się czy kiedykolwiek będzie w stanie
normalnie wziąć oddech, nie wspominając już o tym czy kiedykolwiek będzie w
stanie w miarę normalnie funkcjonować. Nie podskakiwać na dźwięk czyichś
kroków, lub z bijącym sercem rozglądać się czy ktoś nie chce go zaatakować i
uprowadzić. W chwili obecnej jednak tak przyziemne sprawy nie miały znaczenia
dla niego, gdy w grę wchodziły sprawy nadprzyrodzone, sprawy boskie. I to
utrzymywało go w pewnym stopniu przed całkowitym rozsypaniem się. To i fakt iż
miał przy sobie bliskie mu osoby, które zrobią dla niego wszystko.
Spojrzał w bok, gdzie przy oknie, skulona w fotelu siedziała Susan. Miała
na sobie rozciągnięty sweter. Jej czarne włosy niedbale związane były w kucyka.
W dłoniach trzymała kubek z gorącą czekoladą. Przyglądała mu się, jak zwykle
zresztą. Kiedy się uśmiechnęła, miał wrażenie, że rozjaśnia mroki jego duszy.
Jej uśmiech sprawiał, że robiło mu się cieplej na sercu. Odpowiedział jej
uśmiechem, po czym wziął oddech i położył ręce na klawiaturze. Wiedział, że
musi nawiązać połączenie z Modo, a następnie z Chrisem Tuckerem. Ustalili to
niedawno podczas obiadu, kiedy powiedział im, że powinni podzielić się na
zespoły, które ruszą jednocześnie do wskazanych miejsc. Nie wiedział tak naprawdę
dlaczego, ale czuł, że muszą dotrzeć do wszystkich miejsc jednocześnie.
Najtrudniejszym było rozdzielenie się na zespoły. Ale w końcu udało podzielić im
się na dziewięć zespołów. Osiem liczących po troje osób – archeolog lub
zakonnik plus dwóch agentów Icarusa. Natomiast dziewiąta ekipa, która miała
ruszyć bezpośrednio do Bega zawierała pięć osób. W niej był Nate wraz z
Elizabeth, Syriuszem i dwoma agentami, którzy w chwili obecnej pilnowali ich.
- Na wszystkie świętości komputerowe! Nico! –
przywitał go przejęty Modo – Żyjesz, na Jowisza! – na ekranie monitora, przed
którym siedział Nate w ciemnych lochach szara mysz w dziwnym stroju i opasce na
oku tańczyła swój taniec radości.
- Modo, hej, Modo! – Nico czuł się lekko
skrępowany i niekomfortowo w tej sytuacji. Musiał wszystkich okłamać aranżując
własną śmierć i zdawał sobie sprawę, że zranił tym kilka bliskich mu osób.
Nawet Modo nie był poinformowany o tym fakcie aż do teraz.
- Jak śmieliście mi to zrobić?! – zapytał
nagle z wyrzutem, ale tak naprawdę doskonale rozumiał sytuację – Zatem, co jest
do zrobienia?
- Wyruszysz wraz z dwoma agentami w teren –
oznajmił szybko Nathan.
- Jak ja uwielbiam teren… ale czego się nie
robi dla przyjaciela – westchnął dramatycznie i ceremonialnie Modo.
- Jej Królewska nie wysyła cię zbyt często w
teren, co? – zaśmiał się Nate. Od czterech lat Modo współpracował z wywiadem
brytyjskim. Nie miał z tym problemu jako Marmadiuke Watson, syn byłego
dyrektora generalnego MI5, Lucas’a Watsona.
- Gdzie mnie ślesz? – zapytał zaciekawiony.
- Dominikana – odparł Nate uśmiechając się.
Wiedział jak Modo uwielbia gorące, tropikalne klimaty – wysyłam ci dane dwóch
agentów Icarusa. Znasz ich, bo to byli SAS.
- Kiedy mamy ruszać?
- Agenci są w drodze do ciebie, zatem pakuj walizki.
O świcie macie ruszyć w drogę. Resztę dostaniesz w zbiorczej informacji.
Szukane są artefakty. Popytacie lokalnych. Na mapie macie przybliżoną
lokalizację GPS. Macie zachować stałą łączność z Bezpiecznym Domem.
Przechodzimy na żargon wywiadowczy. Wracam do mojego statusu Czerwony Delta.
Syriusz to Zielony Bravo. Arthur to Charlie Dwa. Rozpiskę zaraz dostaniesz.
Chłopaki dadzą ci specjalną wersję g-shocka. Ulepszona w gadżety niczym z Bonda
– tłumaczył Nathan.
- Przyjąłem – odparł Modo przechodząc od razu
na odpowiedni żargon – Powodzenia i do usłyszenia. Uważajcie tam na siebie – z
tymi słowami rozłączył się.
Ta rozmowa była dość łatwa. Ta trudniejsza dopiero była przed Nico. Ale
wiedział, że Arthur powinien już właśnie dotrzeć do Chrisa i nieco wprowadzić
go w temat.
- Chryste, Nate… jak ty dzieciaku wyglądasz –
to były pierwsze słowa Tuckera, gdy zobaczył go na ekranie – Wychudłeś jeszcze
bardziej i oczy… co ja pieprzę! – skarcił się nagle – Żyjesz i do cholery to
się liczy.
- Też się cieszę, że cię widzę. Nie wiem na
jakim etapie jest z tłumaczeniem Arthur Digget… - zaczął Nathan uśmiechając
się. Miał nadzieję, że uda mu się chociaż trochę ukryć przez Chrisem jego
zdenerwowanie. Niewiele osób spoza wtajemniczonego kręgu widziało go i
wiedziało, że żyje. Słowa Chrisa na temat jego wyglądu nie zdziwiły go. Chris
miał zawsze dobre oko, a poza tym te kilka tygodni odcisnęło piętno na jego
wyglądzie. Dobrze, że miał na sobie sweter, który chował pod spodem blizny na
jego wychudzonym ciele.
- Mam nadzieję, że mogę ci zaufać… -
powiedział niepewnie Nathan i spuścił wzrok. Nie umiał teraz spojrzeć Chrisowi
w oczy, gdy podważał jego lojalność.
- Nate… - Tucker westchnął i lekko się
uśmiechnął, kręcąc przy tym głową – Rozumiem doskonale, że teraz musisz uważać
komu ufasz. Moja lojalność jest po twojej stronie. Chcę skopać tym potworom
porządnie tyłki – zapewnił go mężczyzna.
Nate
powtórzył praktycznie to samo, co powiedział Modo i poprosił by Chris uważał na
siebie.
* * *
Siedzieli w pokoju Susan wtuleni w siebie. Chciał zapamiętać i wyryć w
sercu te chwilę. Jej przyjemny zapach, miękkość skóry, muśnięcie jej włosów.
Była jedyną kobietą, z którą chciał przeżyć swój pierwszy raz, a teraz może nie
mieć szansy pokazać jak bardzo ja kocha. Nie chciał robić tego teraz, kiedy
miał psychiczne problemy z głową, gdy jego blizny były wciąż tak świeże. O
świcie zobaczą się ostatni raz przed wyprawą. Chciało mu się wyć z rozpaczy,
ale nie mógł. Jego przeznaczenie go wołało usilnie. Ujął delikatnie w dłonie
twarz Susan, która musnęła wargami jego palce.
- Obiecaj mi coś – poprosił niepewnie.
- Cokolwiek – odparła. Wiedziała, że to może
być ich ostatni wieczór razem, że od jutra wszystko wydarzyć się mogło. Zatem
wiedziała, że musi zgodzić się na wszystko, bo za bardzo go kochała by odmówić.
- Zawsze marzyłem o rodzinie – zaczął
spokojnym, lekko rozmarzonym głosem – O żonie i dwójce dzieci. O niewielkim
domku na przedmieściach, z ogródkiem. Marzyłem o tym, że w tygodniu będziemy
żyć na pełnych obrotach by w sobotę i niedzielę odpocząć. By w niedzielę po
mszy jechać na piknik lub iść po prostu na spacer trzymając cię za rękę i
patrząc jak nasze dzieci biegają po parku.
- Ja też o tym marzę – szepnęła, czując jak
emocje zaczynają ją dławić.
- Obiecaj – z tymi słowami spojrzał głęboko w
jej oczy, tak iż zadrżała – Jeśli coś mi się stanie… proszę – rzucił szybko, widząc
jej minę protestującą. Pogładził ją kciukiem po policzku – Kochanie, obiecaj,
że spełnisz nasze marzenie. Nie zamykaj swego serca. Kiedy nadejdzie czas,
pozwól komuś zająć w nim moje miejsce. Załóż rodzinę i żyj za nas dwoje.
Gdziekolwiek będę, chcę usłyszeć twój śmiech – oparł czoło o jej czoło. Ich
dłonie teraz były splecione. Po policzkach Susan spływały łzy.
- Obiecuję – wychlipała i podniosła spojrzenie
na niego – A ty obiecaj, że zrobisz wszystko co w twojej mocy by do mnie wrócić
– poprosiła drżącym głosem.
- Obiecuje, że zrobię wszystko by wrócić do
ciebie – zapewnił. Wiedział, że tak naprawdę wszystko leży w rekach Boga.
Romantyczny
nastrój przerwało gwałtowne pukanie i nagle w drzwiach pojawił się Jake.
- Wybaczcie, gołąbeczki, najście ale mamy
niepokojącą sytuację – powiedział bez ceregieli Standburg – Anabell doniosła
właśnie, że Zgromadzenie jest w posiadaniu MS 408 – wyjaśnił w czym rzecz.
- Jak to? – zdziwiona Susan poderwała się z
łóżka, na którym siedzieli.
- Drugi manuskrypt? – Nathan zmarszczył brwi.
I on był zaskoczony. Z czym tu mieli do czynienia? I wtedy po raz pierwszy
usłyszał dziwny głos wołający go po imieniu. Miał już zapytać się kto go woła,
ale opamiętał się. Pewnie mu się zdawało, bo znał głosy większości ludzi
przebywających w tym budynku. To pewnie
wycie wiatru. Ciągnie na deszcz, stwierdził spoglądając w okno.
- Jest tylko jeden sposób by się przekonać –
odparł po chwili. A gdy zobaczył sceptyczne i lekko przerażone wyrazy twarzy
Susan i Jake’a, od razu dodał – Bez wbijania igieł. Raz wystarczy – starał się
lekko uśmiechnąć by rozładować atmosferę. Miał nadzieje, że podczas samego przeglądania
manuskryptu pojawi się w jego głowie odpowiednia wizja, w pewnym stopniu
wskazująca znaczenie tej sytuacji.
* * *
Nathanealu… Nathanealu…
Nico
rozejrzał się po pomieszczeniu, w którym był całkiem sam. Wcale nie miał
dreszczy na dźwięk własnego imienia wypowiadanego cichym, ochrypłym głosem,
niczym papier ścierny na jego skórze. Wiedział, że ma problemy psychiczne, że
odstawił leki i teraz miał potężny chaos w głowie, co jednak nie zmieniało
faktu, iż czuł się nieswojo w tym momencie. Ale przecież odbiło mu jak stąd do
wieczności, prawda? To wszystko na ludzki rozum przerażało go do szpiku kości.
Nathan niepewnie zbliżył się do stołu, na którym spoczywał manuskrypt MS 408,
nerwowo zaciskając dłonie w pięść. Sytuacja przybrała znów dość nietypowy obrót.
Drugi manuskrypt, przemknęło mu przez myśli, jak? po co? kto? Kto
i dlaczego stworzył drugi taki sam manuskrypt? I czy rzeczywiście był taki sam?
Może tylko z pozorów był taki sam? Ale w takim razie pytanie zasadnicze było
kto napisał ten i czy miałby wizje dotykając tamtego? Znów za dużo pytań,
warknął w myślach podenerwowany. Zamknął oczy i przeczesał dłonią krótkie
włosy. Zmęczenie nie schodziło z jego wychudzonej twarzy. Obiecał zostawić
otwarte drzwi, przy których stali Syriusz i Elizabeth, jakby pilnując by nie
zrobił ponownie niczego głupiego. Nie dziwił się wcale, że mu nie ufali - sam
sobie nie ufał. Na dworze panowała wichura, deszcz mocno zacinał po oknach a
jego grube krople uderzały w metalowe zewnętrzne parapety. Ta pogoda dodatkowo
nie wpływała pozytywnie na jego samopoczucie. Świeże blizny rwały przejmującym
bólem tak iż miał ochotę położyć się na podłogę, zwinąć w kłębek i wyć w
agonii. Jak dobrze, że nie odstawił leków przeciwbólowych; tyle, że w tych
mniejszych dawkach niewiele pomagały, lecz jeśli wziąłby większe nie byłby w
stanie funkcjonować.
W pomieszczeniu panował półmrok. Nie potrzebował światła. Obiecał, że
będzie ostrożny, ale nie powiedział, że słyszy dziwne szepty dochodzące z tego
pokoju. Pomyśleliby, że całkiem mu odbiło.
Absterget Deus omnem lacrimam ab oculis eorum…[1]
Ponownie
usłyszał ten sam przerażający głos. Aż podskoczył w miejscu i rozejrzał się. Na
jego skórze pojawiła się gęsia skórka, a nieprzyjemny dreszcz przeszedł jego
ciało. Gdzieś w budynku skrzypnęły drzwi, gdzieś indziej trzasnęło niedomknięte
okno. Miał wrażenie, że łomoczące w jego piersi serce zaraz mu wyskoczy.
Adversae
res admonent religionem …[2]
Ponownie
ten sam głos. Nathan starał się już nie podskakiwać na jego dźwięk. Przełknął
nerwowo ślinę i podszedł do stołu, z krzywym uśmiechem. Nie wiedząc czemu
przypomniała mu się scena z pierwszej części Władcy Pierścieni, gdy Frodo podczas narady słyszał głos dudniący z
pierścienia.
…alter
alterum docet…[3]
Kiedy
usłyszał te słowa, kątem oka dostrzegł ruch na ścianie, jakby cień. Odwrócił
się, ale niczego nie dostrzegł.
Carter,
weź się w garść!, ostro skarcił siebie w duchu, to przecież
wymysł twojego chorego umysłu, starał siebie przekonać. W końcu zebrał się
w sobie i przystanął przed stołem, chwilę wpatrując się w tę dziwną księgę
rękopiśmienną jakby była z innej planety i hipnotyzowała go; ale na pewno nie
wyglądem zewnętrznym, bowiem
jej
okładka była zwykła, ze skóry cielęcej, nosząca ślady użytkowania, bez zbędnych
wytłoczeń i kolorów. Ale zapewne nie była tą okładką, którą miała na początku
stworzenia. Ostrożnie otworzył pierwszą stronę i rozejrzał się po pokoju; nic
specjalnego się nie wydarzyło, ani głosów ani zjawisk paranaturalnych. Spojrzał
na wklejkę oklejoną mleczną taśmą klejącą i na przyklejony ekslibris mówiący o
tym, że ta pozycja jest własnością Biblioteki Uniwersytetu w Yale ofiarowaną
przez Hansa P. Krausa. Nie wczytywał się w dopiski zrobione ołówkiem.
Ponownie
gdzieś skrzypnęły drzwi, a do tego jego słuch zarejestrował ciężki,
przyśpieszony oddech i ciche, jakby docierające do niego z oddali, krzyki. Nie
odrywając wzroku od książki, przekartkował kilka stron. Ostry, przenikliwy ból
uderzył w jego skronie. Zamknął oczy i oparł się łokciami o blat stołu. Jego
drżące dłonie spoczywały na MS 408. Przerażająco jasne światło błysnęło przed
jego zamkniętymi powiekami i nagle znów znalazł się w zimnym, wykafelkowanym
pomieszczeniu gdzie był przetrzymywany. Ponownie siedział na tym fotelu
dentystycznym, przypięty skórzanymi pasami. W uszach słyszał narastające
tykanie zegara, jakby odmierzające czas. A po chwili, gdy tykanie
przyśpieszyło, dołączyło do tego głośne dzwonienie dzwonów kościelnych. Tak
przerażająco i nienaturalnie głośne, jakby dzwoniło i tykało w jego głowie. Jego
ciało nie należało do niego; było ociężałe, bezwładne. Światło jakby zadrżało,
jakby na ułamek sekundy, którą jego mózg nie zdołał zarejestrować, zgasło a
następnie ponownie zaświeciło. I wtedy ujrzał coś zdumiewającego,
majestatycznego i wykraczającego poza rzeczywistość i ludzkie
pojmowanie.
Widział go zaledwie przez mrugnięcie powieki, a potem został jakby wypchnięty z
tego wspomnienia. Poczuł szarpniecie i kiedy otworzył oczy, znów był w tym
samym pokoju w Lourdes. Kropelki potu spływały po jego bladej twarzy. Wziął
głęboki oddech i przekartkował kolejne strony. Nie zdążył przypatrzeć się
dokładnie stronom, gdy wizja po prostu wdarła się do jego umysłu. Z
płomieni, w stroju templariusza wyłonił się młodzieniec o długich blond włosach
i niebieskich gniewnych oczach. Jego twarz cała była we krwi, a do piersi
przyciskał księgę. Nagle gwałtownie wyciągnął rękę ku Nico i rzekł dzwoniącym
głosem:
-
Exspectabam tui![4]
Nico
aż z wrażenia odrzuciło do tyłu, tak iż potknął się i upadł na podłogę
zakrywając ramieniem prawej ręki twarz. Z nosa spływała mu krew, a blizna na
prawym przegubie była wściekle czerwona, jak w dniu kiedy powstała.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz