niedziela, 13 lipca 2014

Rozdział 24



Rzym – prywatna rezydencja Zgromadzenia Czaszki

Szedł korytarzem wojskowym krokiem. Nie rozglądał się po boki, bo nie widział potrzeby. Doskonale znał to miejsce; stylowe, bogato urządzone, łączące w sobie gotyk i barok. Miał na sobie biały garnitur, który ukrywał silną, choć szczupłą posturę sześćdziesięcioletniego mężczyzny. Na końcu korytarza, przy masywnych drewnianych, rzeźbionych drzwiach stali uzbrojeni wartownicy, którzy na jego widok otworzyli drzwi. Mężczyzna wszedł do środka nonszalanckim krokiem, pewny siebie   i zadania jakie miał. Jego ciało nie zdradzało faktu iż był zdenerwowany. Sytuacja nie przedstawiała się tak prosto jak myślał początkowo; chociaż uwielbia wyzwania i trudne zadania, to jednak to wykraczało poza pewne ramy. Będzie musiał powiedzieć o odkryciach jakich naukowcy dokonali swoim przełożonym, co również im może się nie spodziewać. Nie wpisali w tą misję niepowodzeń do planu działania.  Pomieszczenie do którego wszedł było dużą salą bankietową. W chwili obecnej pogrążoną w mroku. Wysokie, witrażowe okna przysłonięte były ciężkimi, masywnymi kotarami. Po bocznych ścianach ustawione były świeczniki, z zapalonymi świecami, a przy długim podwyższeniu, na wprost niego, paliły się dwie pochodnie. Na podwyższeniu stała długa lada, za którą siedziało sześcioro osób. Na ladzie stały dwie trupie czaszki, których oczodoły świeciły się na czerwono. Nad zebranymi, na ścianie wisiała flaga przedstawiająca ludzką czaszkę przebitą dwoma sztyletami. Nad drzwiami znajdował się niewielki, wąski balkon.
Mężczyzna zatrzymał się na środku pomieszczenia, a na jego postać padły jasne promienie reflektora, jak podczas przesłuchania; bo praktycznie tym owo spotkanie było.
 - Jugodin – obiło się po pomieszczeniu, jakby grzmot uderzył w dom. Głos był ostry, szorstki, oschły i pełen mocy.
 - Wiesz, po co się sprowadziliśmy – odezwał się drugi głos, tym razem kobiecy, lecz równie zimny i stanowczy.
 - Tak – odparł mężczyzna, po czym zaczął relacjonować pozbawionym jakichkolwiek uczuć głosem – Wyrażam swe ubolewanie nad tym faktem, iż nie zdołałem bliżej przyjrzeć się młodemu Carterowi. Chłopak posiadał wielki dar, jego rozum był nieprzenikniony – przyznał jadowicie – Cały raport odnośnie jego gościny w domu Santheza został wam przekazany.
 - My również żałujemy – rzucił kolejny głos – Ale jak sam przyznasz, nie byłeś            w stanie go nakłonić do współpracy.
 - Pod tym kątem okazał się szaleńcem i głupcem – przyznał Jugodin.
 - Trudnym przeciwnikiem – przytaknęła kobieta – I może nam jeszcze pośmiertnie przysporzyć kłopotów – zauważyła.
 - Zrobimy wszystko by zminimalizować straty. Cały czas pracujemy nad uwolnieniem Santhezów z więzienia – zapewnił jeden z zebranych mężczyzn.
 - Pośmiertnie wątpię, ale za życia może nam jeszcze pomóc całkiem nieświadom tego – oznajmił nagle Jugodin.
 - Co przez to rozumiesz?
 - Dostałem informację iż nasz młody przyjaciel wciąż żyje – oznajmił – W jakim jest stanie psychicznie? Sądzę, że w kiepskim i to postaram się wykorzystać.
 - Czy legenda praprzodków jest prawdziwa? – zagrzmiał głos z balkonu. Jugodin uśmiechnął się krzywo. Oto sam Fanatyk postanowił zaszczycić ich swoją obecnością.
 - Jak najprawdziwsza – potwierdził Jugodin – Ruszymy nim Watykan wpadnie na trop. Wiemy, że mają Manuskrypt Voynicha. Ale nie wiemy na jakim etapie są. Nie wiemy też czy agencje współpracują z nimi. Whitening  to osobnik  zdeterminowany by się zemścić za wszelką cenę.
 - Ty zajmij się dotarciem do prawdy. Jeśli legenda praprzodków nie kłamie, mamy do czynienia z wielką władzą nad losami ludzkimi i ich przeznaczeniem. Będziemy mogli zabawić się w bogów – polecił lodowatym głosem Fanatyk.
 - Twój przodek, Saladyn, nie kłamał. Przejrzałem raporty i wyniki badań naszych uczonych. Mapa i karty są autentyczne i już wiemy do czego prowadzą. Z informacji jakie zostawił na kartach znalezionych w Suriname wynika, że podążył w ślad za Templariuszami ale nie od razu. Odczekał. A na mapie znajduje się zaszyfrowana informacja jakim szlakiem przebył nim trafił do Suriname. Przeczuwając, że po drodze może coś złego się stać zakopał kufer z informacjami w mulistym brzegu jeziora w Bega. Wiemy też o jakie imię chodziło – Jugodin chłodno zdawał raport i nagle zamilkł. Ta gorzka porażka nie chciała mu przejść przez gardło, ale skąd mogli wiedzieć? Zastanawiał się również czy chłopak wie z czym przyjdzie mu się zmierzyć i czy zna znaczenie imienia – Jak się okazuje, mieliśmy ważny fragment układanki w naszych rękach.
 - Jak bardzo ważny? – dopytywał mężczyzna z balkonu.
 - Nathan z hebrajskiego oznacza ‘danego od Boga’ – oznajmił Jugodin suchym głosem – Na jednej z kart znaleziono plamki krwi, którą wzięto do przebadania. Jak się okazało, krew zachowała się w doskonałym stanie by przeprowadzić analizę DNA. Kiedy tylko dowiedziałem się o znaczeniu imienia, odnalazłem sztylet, który wbiłem Carterowi w nogę. Na szczęście uchowała się na nim krew chłopaka. Kazałem przebadać obie próbki.
 - Jaki był wynik analizy? – zapytała kobieta siedząca za ladą.
 - Pozytywny – oznajmił krótko – Abaco twierdzi, że krew może pochodzić od spokrewnionych blisko osób a nawet od tej samej osoby.
 - Czy my tu mówimy o reinkarnacji? – zapytał ktoś z nie dowierzeniem i nie był w tym osamotniony; wszyscy zebrani pokręcili przecząco i z oburzeniem głowami. Coś takiego jak reinkarnacja nie istnieje; tak samo, z resztą, jak życie po śmierci. Istniało tylko tu i teraz. Tylko Fanatyk był innego zdania. Jako jedyny z zebranych doświadczył dwukrotnie na własnej skórze śmierć kliniczną. Niektórzy wewnątrz Zgromadzenia uważali, że to po drugim razie pojawiła się u niego mania związana z manuskryptem Voynicha i wnioskami wysuwanymi przez niego, jakoby manuskrypt zawierał - lub przynajmniej był wskazówką – do tajemnej wiedzy przekraczającej ludzie rozumowanie i dającej niewyobrażalną moc w postaci wiedzy o przeznaczeniu i losie wszystkich ludzi na świecie; tych którzy żyją, i tych którzy dopiero mają się narodzić. Nikt jednak mu się nie sprzeciwiał; bo nie sprzeciwiasz się przewodniczącemu, którego przodkowie byli założycielami Zgromadzenia i osobie, która ma bardzo rozległe wpływy, które może wykorzystać na twoją niekorzyść.
 - To za dalekie stwierdzenie. Jednakże analiza promieniowania artefaktu, który znajduje się na przegubie Cartera, wykazuje niewielkie promieniowanie nieznanego pochodzenia a sam artefakt datowany jest na lata śmierci Chrystusa – wyjaśnił. Nie podobało mu się to w cale. Był naukowcem nie uznającym nadprzyrodzone zjawiska, lubiącym mieć kontrolę nad wszystkim, a w tym przypadku kontrola wyślizgiwała mu się z rąk. Dla niego Jezus był zwykłym oszustem z urojeniami, synem cieśli. Tak samo myślał o innych przywódcach religijnych. Nie wierzył również jakoby manuskrypt miał w jakimś stopniu związek z nadprzyrodzoną mocą, ale dopóki mu płacili grube pieniądze, wykonywał swe obowiązki. Przy okazji robił to co lubił i w czym był dobry.
Nagle zobaczył jak z cienia wyłania się lokaj ubrany w czarny frak, niosący na srebrnej tacy księgę.
 - Wszystko tak jak podejrzewałem – oznajmił bezbarwnie mężczyzna z balkonu. Jego przodek nie mylił się, a on przyczynił się jeszcze bardziej do uruchomienia tej maszyny, która teraz nabierała tempa. Pozna sekret swojego przodka Saladyna, a przede wszystkim rycerzy, których wtedy spotkał. Carter był im potrzebny niezależnie od stanu, ale tym już musiał zająć się osobiście. Ale to musi na razie pozostać w tajemnicy.
 - Watykan nie ma manuskryptu. MS 408 to nic jak tylko tania podróbka średniowiecznego kopisty – kontynuował już na głos. Czas wyciągnąć mocne karty i podzielić się wiedzą, aczkolwiek nie całkowitą o czym zebrani nie muszą wiedzieć – Mojej rodzinie udało się dotrzeć do prawdziwego manuskryptu, który wyszedł spod pióra Rogera Bacona, a który był ukrywany w bibliotece Papieskiego Uniwersytetu Gregoriańskiego w samym Rzymie. Najwidoczniej ktoś musiał podmienić obie księgi, bowiem ta ukryta była w dawnym gabinecie rektora uniwersytetu, Petera Beckxa. Przebadajcie księgę   i porównajcie z kartami, które posiadacie. Następnie ruszycie w drogę. Nie przebieraj w środkach – rozkazał.     
- Będę w kontakcie – oznajmił Jugodin, skłonił się lekko. Na jego twarzy tańczył drwiący, podły uśmieszek. Po tych słowach wziął księgę od lokaja i wyszedł z pomieszczenia.

* * *


         Byli już spakowani i oczekiwali jedynie powrotu Jugodina ze spotkania ze sponsorami ekspedycji; taką wersję przynajmniej usłyszał Ian, gdy zapytał na co czekają.
 - Nie śpiesz się tak – rzucił chłodno Abaco – Ustaliłeś z resztą załogi dokładne miejsce? Przecież punkty oznaczyli średniowieczni rycerze. Musimy dokładnie sprecyzować, gdzie mamy się udać zwłaszcza, że tak naprawdę nie wiemy czego mamy szukać w owych miejscach – starszy mężczyzna uzmysłowił ten drobny fakt nie tylko Ianowi ale i pozostałym członkom ekipy.
Terry Goldberson, średniego wzrostu mężczyzna o kościstych rysach twarzy, szorstkim spojrzeniu, krzaczastych czarnych brwiach i kruczoczarnych włosach przystrzyżonych regulaminowo niczym w wojsku, stukał zawzięcie na klawiaturze.
 - Naniosłem najlepiej jak się dało te punkty na współczesną mapę polityczną świata – oznajmił, spoglądając znad okularów w czarnych grubych oprawach, na zebranych. Ian, Abaco i trzech pozostałych naukowców, którzy przybyli do pomocy, zebrało się przed dwudziestojedno calowym monitorem komputera.
  - I co? Udało ci się uściślić miejsca? – zapytał Ian.
 - Z miejscami na kontynentach nie było aż takiego problemu, jak z miejscami na Antarktydzie czy na oceanach i morzach – odparł Terry – udało mi się jednak ustalić miejsca i są to – kontynuował i zaczął wyliczać – Na górze, w Rosji mamy Sosnogorsk. Potem na Grenlandii albo Kulusuk albo Tasiilaq. Kierując się dalej mamy Puerto Rico ale przez to, że to wyspa dokładnej lokalizacji nie mamy. Następna lokalizacja to Valparaiso w Chile. Przy Antarktydzie mamy wyspy South Orkney Islands lub Elephant Island od strony Oceanu Atlantyckiego, natomiast od strony Indyjskiego lokalizacja przypada w samych rejonach Antarktydy. Dalej jest wyspa o nazwie Mauritius i zakładam, że chodzi o stolicę Port Louis. Na granicy Indii z Pakistanem mamy Amritsar.  I ostatnia, oczywista lokalizacja to Egipt.
 - Egipt również jest duży – zauważył Abaco.
 - Tak, ale sądzę, że kiedy dotrzemy do wcześniejszych miejsc to z tym nie będzie problemu. Możliwe, że tam uzyskamy jakieś wskazówki odnośnie następnych miejsc. A poza tym wyraźnie w tekście była mowa o Nilu. Zatem będziemy trzymać się blisko tejże rzeki – odparł spokojnie Terry.
 - Samolot czeka – w pomieszczeniu pojawił się nagle Jugodin – Pozwolenie na podróż do Rosji i przeprowadzenie badań zostało wydane bezproblemowo przez moich przyjaciół w rządzie – oznajmił, po czym podszedł do stołu i położył manuskrypt na stole – Watykan i jego ludzie mają podróbkę. Zanim ruszycie przeprowadźcie odpowiednie testy porównawcze, które przeanalizujecie podczas lotu – polecił stanowczo a następnie wyszedł zostawiając naukowców samych.        


Lourdes (Francja)

Oficjalnie od czterech dni był martwy i ani razu nie zastanawiał się nad tym, co ten fakt oznaczał. Nie myślał, a starał się działać. Jednak wiedział, że ludzie nabiorą podejrzeń. Powinien niebawem odbyć się jego pogrzeb. Jego pogrzeb… jak to dziwnie brzmiało, bo przecież żył. Dla świata jednak na chwilę obecną umarł. Arthur Digget wszystko jednak miał pod kontrolą. Mediom wcisnął bajeczkę o tym, że trwa proces dochodzeniowy, natomiast trumna z ciałem zostanie niebawem wysłana samolotem do Stanów Zjednoczonych, gdzie zgodnie z wolą jego ojca, zostanie pochowany na cmentarzu niedaleko Harvardu. Jego ojciec również wystosował oficjalne, pisemne oświadczenie do mediów, w którym ubolewał nad stratą dziecka. Oświadczył, że nie jest obecnie w stanie z nikim rozmawiać przed kamerami ale ma nadzieję, że sprawiedliwość dosięgnie oprawców jego syna. Nate dziwnie się czuł słysząc ten komunikat, ale ojciec spisał się doskonale. Susan skontaktowała się z rodzicami by przekazać, że chce spędzić trochę czasu z profesorem i bliskimi Nathana. Nie było z tym problemu. Ekipa, z którą byli w Bega rozumiała doskonale jej i André położenie; nikt nie był w nastroju na spotkania czy rozmowy. Rzecznik prasowy Watykanu również wystosował oświadczenie do mediów. Nikt na razie nie zastanawiał się nad tym jak potem to odkręcą; jeśli wrócą z tej podróży cali, wtedy będą się zastanawiać.

* * *

Wiedzieli jednak, że z na pewno dwoma osobami z otoczenia Nico muszą nawiązać kontakt; potrzebowali bowiem ich wsparcia w misji celem dotarcia do wyznaczonych miejsc. Nie podlegało wątpliwości, że muszą jednocześnie dotrzeć do tych lokalizacji, ale jeśli ktoś chciał by Nathan mu to wyjaśnił, to był problem. Po prostu wiedział, jakby miał to zaprogramowane w umyśle. Miejsca mieli dokładnie sprecyzowane; nazwy pojawiły się w umyśle Nico kiedy spał. Był z tego bardzo zadowolony – jedyne potrzebne informacje, które przyszły do niego bezboleśnie.
Nathan usiadł przed komputerem i chwilę wpatrywał się w klawiaturę, nerwowo zaciskając ręce. Chociaż minęło kilka tygodni odkąd ostatni raz był w sieci, dla niego to było niczym wieczność. Miał wrażenie jakby pierwszy raz usiadł za takim urządzeniem. Swobodniej czuł się przy książkach. Wiedział, że nie wrócił w pełni do siebie i zdawał sobie sprawę z tego, że możliwe, że nigdy nie będzie taki jak dawniej. Wciąż miał stany lękowe. Wiedział, że PTSD jest długotrwałą i ciężką chorobą, z którą można żyć i wiele osób z nią żyje, a przede wszystkim jest uleczalna. Ale w jego przypadku dochodziły jeszcze migrenowe bóle głowy, połączone z przebłyskami wspomnień. Jego dłonie drżały niemal cały czas. I ten odruch odgarniania włosów z czoła. Nie był to odruch związany z tym, że za bardzo przyzwyczaił się do długich włosów, lecz z jego niestabilnością psychiczną i lękami. Właściwie, to by wyzdrowieć powinien przechodzić terapię gdzieś w sanatorium na łonie natury, a nie wyruszać w niebezpieczną ekspedycję celem, no właśnie… Celem czego? Uratowania świata? Zapobiegnięcia zagłady masowej, zniewolenia ludzkości? Sam aż się dziwił, że wszyscy mu wierzą, że nie zamknęli go w psychiatryku ale takim normalnym. Przecież na zdrowy ludzki rozum to wszystko było czystym szaleństwem, szarlataństwem, herezją. Zwłaszcza po tym jak odstawił leki był strasznie niestabilny. Z jednej strony ogarniała go furia by po chwili pogrążyć go w rozpaczy. Oddychał, ale miał wrażenie jakby ta czynność sprawiała mu ciężar i niekomfortowe uczucie. Jakby oddychał pod wodą. Wiedział dokładnie czym było to spowodowane i już nie raz zastanawiał się czy kiedykolwiek będzie w stanie normalnie wziąć oddech, nie wspominając już o tym czy kiedykolwiek będzie w stanie w miarę normalnie funkcjonować. Nie podskakiwać na dźwięk czyichś kroków, lub z bijącym sercem rozglądać się czy ktoś nie chce go zaatakować i uprowadzić. W chwili obecnej jednak tak przyziemne sprawy nie miały znaczenia dla niego, gdy w grę wchodziły sprawy nadprzyrodzone, sprawy boskie. I to utrzymywało go w pewnym stopniu przed całkowitym rozsypaniem się. To i fakt iż miał przy sobie bliskie mu osoby, które zrobią dla niego wszystko.     
Spojrzał w bok, gdzie przy oknie, skulona w fotelu siedziała Susan. Miała na sobie rozciągnięty sweter. Jej czarne włosy niedbale związane były w kucyka. W dłoniach trzymała kubek z gorącą czekoladą. Przyglądała mu się, jak zwykle zresztą. Kiedy się uśmiechnęła, miał wrażenie, że rozjaśnia mroki jego duszy. Jej uśmiech sprawiał, że robiło mu się cieplej na sercu. Odpowiedział jej uśmiechem, po czym wziął oddech i położył ręce na klawiaturze. Wiedział, że musi nawiązać połączenie z Modo, a następnie z Chrisem Tuckerem. Ustalili to niedawno podczas obiadu, kiedy powiedział im, że powinni podzielić się na zespoły, które ruszą jednocześnie do wskazanych miejsc. Nie wiedział tak naprawdę dlaczego, ale czuł, że muszą dotrzeć do wszystkich miejsc jednocześnie. Najtrudniejszym było rozdzielenie się na zespoły. Ale w końcu udało podzielić im się na dziewięć zespołów. Osiem liczących po troje osób – archeolog lub zakonnik plus dwóch agentów Icarusa. Natomiast dziewiąta ekipa, która miała ruszyć bezpośrednio do Bega zawierała pięć osób. W niej był Nate wraz z Elizabeth, Syriuszem i dwoma agentami, którzy w chwili obecnej pilnowali ich.
 - Na wszystkie świętości komputerowe! Nico! – przywitał go przejęty Modo – Żyjesz, na Jowisza! – na ekranie monitora, przed którym siedział Nate w ciemnych lochach szara mysz w dziwnym stroju i opasce na oku tańczyła swój taniec radości.
 - Modo, hej, Modo! – Nico czuł się lekko skrępowany i niekomfortowo w tej sytuacji. Musiał wszystkich okłamać aranżując własną śmierć i zdawał sobie sprawę, że zranił tym kilka bliskich mu osób. Nawet Modo nie był poinformowany o tym fakcie aż do teraz.
 - Jak śmieliście mi to zrobić?! – zapytał nagle z wyrzutem, ale tak naprawdę doskonale rozumiał sytuację – Zatem, co jest do zrobienia?
 - Wyruszysz wraz z dwoma agentami w teren – oznajmił szybko Nathan.
 - Jak ja uwielbiam teren… ale czego się nie robi dla przyjaciela – westchnął dramatycznie i ceremonialnie Modo.
 - Jej Królewska nie wysyła cię zbyt często w teren, co? – zaśmiał się Nate. Od czterech lat Modo współpracował z wywiadem brytyjskim. Nie miał z tym problemu jako Marmadiuke Watson, syn byłego dyrektora generalnego MI5, Lucas’a Watsona.
 - Gdzie mnie ślesz? – zapytał zaciekawiony.
 - Dominikana – odparł Nate uśmiechając się. Wiedział jak Modo uwielbia gorące, tropikalne klimaty – wysyłam ci dane dwóch agentów Icarusa. Znasz ich, bo to byli SAS.
 - Kiedy mamy ruszać?
 - Agenci są w drodze do ciebie, zatem pakuj walizki. O świcie macie ruszyć w drogę. Resztę dostaniesz w zbiorczej informacji. Szukane są artefakty. Popytacie lokalnych. Na mapie macie przybliżoną lokalizację GPS. Macie zachować stałą łączność z Bezpiecznym Domem. Przechodzimy na żargon wywiadowczy. Wracam do mojego statusu Czerwony Delta. Syriusz to Zielony Bravo. Arthur to Charlie Dwa. Rozpiskę zaraz dostaniesz. Chłopaki dadzą ci specjalną wersję g-shocka. Ulepszona w gadżety niczym z Bonda – tłumaczył Nathan.
 - Przyjąłem – odparł Modo przechodząc od razu na odpowiedni żargon – Powodzenia i do usłyszenia. Uważajcie tam na siebie – z tymi słowami rozłączył się.
Ta rozmowa była dość łatwa. Ta trudniejsza dopiero była przed Nico. Ale wiedział, że Arthur powinien już właśnie dotrzeć do Chrisa i nieco wprowadzić go w temat.
 - Chryste, Nate… jak ty dzieciaku wyglądasz – to były pierwsze słowa Tuckera, gdy zobaczył go na ekranie – Wychudłeś jeszcze bardziej i oczy… co ja pieprzę! – skarcił się nagle – Żyjesz i do cholery to się liczy.
 - Też się cieszę, że cię widzę. Nie wiem na jakim etapie jest z tłumaczeniem Arthur Digget… - zaczął Nathan uśmiechając się. Miał nadzieję, że uda mu się chociaż trochę ukryć przez Chrisem jego zdenerwowanie. Niewiele osób spoza wtajemniczonego kręgu widziało go i wiedziało, że żyje. Słowa Chrisa na temat jego wyglądu nie zdziwiły go. Chris miał zawsze dobre oko, a poza tym te kilka tygodni odcisnęło piętno na jego wyglądzie. Dobrze, że miał na sobie sweter, który chował pod spodem blizny na jego wychudzonym ciele.
 - Mam nadzieję, że mogę ci zaufać… - powiedział niepewnie Nathan i spuścił wzrok. Nie umiał teraz spojrzeć Chrisowi w oczy, gdy podważał jego lojalność.
 - Nate… - Tucker westchnął i lekko się uśmiechnął, kręcąc przy tym głową – Rozumiem doskonale, że teraz musisz uważać komu ufasz. Moja lojalność jest po twojej stronie. Chcę skopać tym potworom porządnie tyłki – zapewnił go mężczyzna.
Nate powtórzył praktycznie to samo, co powiedział Modo i poprosił by Chris uważał na siebie.

* * *

Siedzieli w pokoju Susan wtuleni w siebie. Chciał zapamiętać i wyryć w sercu te chwilę. Jej przyjemny zapach, miękkość skóry, muśnięcie jej włosów. Była jedyną kobietą, z którą chciał przeżyć swój pierwszy raz, a teraz może nie mieć szansy pokazać jak bardzo ja kocha. Nie chciał robić tego teraz, kiedy miał psychiczne problemy z głową, gdy jego blizny były wciąż tak świeże. O świcie zobaczą się ostatni raz przed wyprawą. Chciało mu się wyć z rozpaczy, ale nie mógł. Jego przeznaczenie go wołało usilnie. Ujął delikatnie w dłonie twarz Susan, która musnęła wargami jego palce.
 - Obiecaj mi coś – poprosił niepewnie.
 - Cokolwiek – odparła. Wiedziała, że to może być ich ostatni wieczór razem, że od jutra wszystko wydarzyć się mogło. Zatem wiedziała, że musi zgodzić się na wszystko, bo za bardzo go kochała by odmówić.
 - Zawsze marzyłem o rodzinie – zaczął spokojnym, lekko rozmarzonym głosem – O żonie i dwójce dzieci. O niewielkim domku na przedmieściach, z ogródkiem. Marzyłem o tym, że w tygodniu będziemy żyć na pełnych obrotach by w sobotę i niedzielę odpocząć. By w niedzielę po mszy jechać na piknik lub iść po prostu na spacer trzymając cię za rękę i patrząc jak nasze dzieci biegają po parku.
 - Ja też o tym marzę – szepnęła, czując jak emocje zaczynają ją dławić.
 - Obiecaj – z tymi słowami spojrzał głęboko w jej oczy, tak iż zadrżała – Jeśli coś mi się stanie… proszę – rzucił szybko, widząc jej minę protestującą. Pogładził ją kciukiem po policzku – Kochanie, obiecaj, że spełnisz nasze marzenie. Nie zamykaj swego serca. Kiedy nadejdzie czas, pozwól komuś zająć w nim moje miejsce. Załóż rodzinę i żyj za nas dwoje. Gdziekolwiek będę, chcę usłyszeć twój śmiech – oparł czoło o jej czoło. Ich dłonie teraz były splecione. Po policzkach Susan spływały łzy.
 - Obiecuję – wychlipała i podniosła spojrzenie na niego – A ty obiecaj, że zrobisz wszystko co w twojej mocy by do mnie wrócić – poprosiła drżącym głosem.
 - Obiecuje, że zrobię wszystko by wrócić do ciebie – zapewnił. Wiedział, że tak naprawdę wszystko leży w rekach Boga.
Romantyczny nastrój przerwało gwałtowne pukanie i nagle w drzwiach pojawił się Jake.
 - Wybaczcie, gołąbeczki, najście ale mamy niepokojącą sytuację – powiedział bez ceregieli Standburg – Anabell doniosła właśnie, że Zgromadzenie jest w posiadaniu MS 408 – wyjaśnił w czym rzecz.
 - Jak to? – zdziwiona Susan poderwała się z łóżka, na którym siedzieli.
 - Drugi manuskrypt? – Nathan zmarszczył brwi. I on był zaskoczony. Z czym tu mieli do czynienia? I wtedy po raz pierwszy usłyszał dziwny głos wołający go po imieniu. Miał już zapytać się kto go woła, ale opamiętał się. Pewnie mu się zdawało, bo znał głosy większości ludzi przebywających w tym budynku. To pewnie wycie wiatru. Ciągnie na deszcz, stwierdził spoglądając w okno.
 - Jest tylko jeden sposób by się przekonać – odparł po chwili. A gdy zobaczył sceptyczne i lekko przerażone wyrazy twarzy Susan i Jake’a, od razu dodał – Bez wbijania igieł. Raz wystarczy – starał się lekko uśmiechnąć by rozładować atmosferę. Miał nadzieje, że podczas samego przeglądania manuskryptu pojawi się w jego głowie odpowiednia wizja, w pewnym stopniu wskazująca znaczenie tej sytuacji.

* * *
Nathanealu… Nathanealu…
Nico rozejrzał się po pomieszczeniu, w którym był całkiem sam. Wcale nie miał dreszczy na dźwięk własnego imienia wypowiadanego cichym, ochrypłym głosem, niczym papier ścierny na jego skórze. Wiedział, że ma problemy psychiczne, że odstawił leki i teraz miał potężny chaos w głowie, co jednak nie zmieniało faktu, iż czuł się nieswojo w tym momencie. Ale przecież odbiło mu jak stąd do wieczności, prawda? To wszystko na ludzki rozum przerażało go do szpiku kości. Nathan niepewnie zbliżył się do stołu, na którym spoczywał manuskrypt MS 408, nerwowo zaciskając dłonie w pięść. Sytuacja przybrała znów dość nietypowy obrót. Drugi manuskrypt, przemknęło mu przez myśli, jak? po co? kto? Kto i dlaczego stworzył drugi taki sam manuskrypt? I czy rzeczywiście był taki sam? Może tylko z pozorów był taki sam? Ale w takim razie pytanie zasadnicze było kto napisał ten i czy miałby wizje dotykając tamtego? Znów za dużo pytań, warknął w myślach podenerwowany. Zamknął oczy i przeczesał dłonią krótkie włosy. Zmęczenie nie schodziło z jego wychudzonej twarzy. Obiecał zostawić otwarte drzwi, przy których stali Syriusz i Elizabeth, jakby pilnując by nie zrobił ponownie niczego głupiego. Nie dziwił się wcale, że mu nie ufali - sam sobie nie ufał. Na dworze panowała wichura, deszcz mocno zacinał po oknach a jego grube krople uderzały w metalowe zewnętrzne parapety. Ta pogoda dodatkowo nie wpływała pozytywnie na jego samopoczucie. Świeże blizny rwały przejmującym bólem tak iż miał ochotę położyć się na podłogę, zwinąć w kłębek i wyć w agonii. Jak dobrze, że nie odstawił leków przeciwbólowych; tyle, że w tych mniejszych dawkach niewiele pomagały, lecz jeśli wziąłby większe nie byłby w stanie funkcjonować.
W pomieszczeniu panował półmrok. Nie potrzebował światła. Obiecał, że będzie ostrożny, ale nie powiedział, że słyszy dziwne szepty dochodzące z tego pokoju. Pomyśleliby, że całkiem mu odbiło.
Absterget Deus omnem lacrimam ab oculis eorum…[1]
Ponownie usłyszał ten sam przerażający głos. Aż podskoczył w miejscu i rozejrzał się. Na jego skórze pojawiła się gęsia skórka, a nieprzyjemny dreszcz przeszedł jego ciało. Gdzieś w budynku skrzypnęły drzwi, gdzieś indziej trzasnęło niedomknięte okno. Miał wrażenie, że łomoczące w jego piersi serce zaraz mu wyskoczy.
Adversae res admonent religionem …[2]
Ponownie ten sam głos. Nathan starał się już nie podskakiwać na jego dźwięk. Przełknął nerwowo ślinę i podszedł do stołu, z krzywym uśmiechem. Nie wiedząc czemu przypomniała mu się scena z pierwszej części Władcy Pierścieni, gdy Frodo podczas narady słyszał głos dudniący z pierścienia.    
…alter alterum docet…[3]
Kiedy usłyszał te słowa, kątem oka dostrzegł ruch na ścianie, jakby cień. Odwrócił się, ale niczego nie dostrzegł.
Carter, weź się w garść!, ostro skarcił siebie w duchu, to przecież wymysł twojego chorego umysłu, starał siebie przekonać. W końcu zebrał się w sobie i przystanął przed stołem, chwilę wpatrując się w tę dziwną księgę rękopiśmienną jakby była z innej planety i hipnotyzowała go; ale na pewno nie wyglądem zewnętrznym, bowiem
jej okładka była zwykła, ze skóry cielęcej, nosząca ślady użytkowania, bez zbędnych wytłoczeń i kolorów. Ale zapewne nie była tą okładką, którą miała na początku stworzenia. Ostrożnie otworzył pierwszą stronę i rozejrzał się po pokoju; nic specjalnego się nie wydarzyło, ani głosów ani zjawisk paranaturalnych. Spojrzał na wklejkę oklejoną mleczną taśmą klejącą i na przyklejony ekslibris mówiący o tym, że ta pozycja jest własnością Biblioteki Uniwersytetu w Yale ofiarowaną przez Hansa P. Krausa. Nie wczytywał się w dopiski zrobione ołówkiem.
Ponownie gdzieś skrzypnęły drzwi, a do tego jego słuch zarejestrował ciężki, przyśpieszony oddech i ciche, jakby docierające do niego z oddali, krzyki. Nie odrywając wzroku od książki, przekartkował kilka stron. Ostry, przenikliwy ból uderzył w jego skronie. Zamknął oczy i oparł się łokciami o blat stołu. Jego drżące dłonie spoczywały na MS 408. Przerażająco jasne światło błysnęło przed jego zamkniętymi powiekami i nagle znów znalazł się w zimnym, wykafelkowanym pomieszczeniu gdzie był przetrzymywany. Ponownie siedział na tym fotelu dentystycznym, przypięty skórzanymi pasami. W uszach słyszał narastające tykanie zegara, jakby odmierzające czas. A po chwili, gdy tykanie przyśpieszyło, dołączyło do tego głośne dzwonienie dzwonów kościelnych. Tak przerażająco i nienaturalnie głośne, jakby dzwoniło i tykało w jego głowie. Jego ciało nie należało do niego; było ociężałe, bezwładne. Światło jakby zadrżało, jakby na ułamek sekundy, którą jego mózg nie zdołał zarejestrować, zgasło a następnie ponownie zaświeciło. I wtedy ujrzał coś zdumiewającego, majestatycznego i wykraczającego poza rzeczywistość i ludzkie
pojmowanie. Widział go zaledwie przez mrugnięcie powieki, a potem został jakby wypchnięty z tego wspomnienia. Poczuł szarpniecie i kiedy otworzył oczy, znów był w tym samym pokoju w Lourdes. Kropelki potu spływały po jego bladej twarzy. Wziął głęboki oddech i przekartkował kolejne strony. Nie zdążył przypatrzeć się  dokładnie stronom, gdy wizja po prostu wdarła się do jego umysłu. Z płomieni, w stroju templariusza wyłonił się młodzieniec o długich blond włosach i niebieskich gniewnych oczach. Jego twarz cała była we krwi, a do piersi przyciskał księgę. Nagle gwałtownie wyciągnął rękę ku Nico i rzekł dzwoniącym głosem:
- Exspectabam tui![4]  
Nico aż z wrażenia odrzuciło do tyłu, tak iż potknął się i upadł na podłogę zakrywając ramieniem prawej ręki twarz. Z nosa spływała mu krew, a blizna na prawym przegubie była wściekle czerwona, jak w dniu kiedy powstała.   






[1] (łac.)  I otrze Bóg wszelką łzę z oczu ich. Apokalipsa wg św. Jana
[2] (łac.) Przeciwności uczą pobożności.
[3] (łac.) Jeden uczy drugiego.
[4] (łac.) czekałem na ciebie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz