sobota, 5 lipca 2014

Rozdział 20



Lourdes (Francja) – kilka dni później
By nie wzbudzać podejrzeń podzielili się na kilka grup, które różnymi drogami miały dotrzeć do Lourdes we Francji. Postanowili wykonać jeszcze jeden trik bardzo ryzykowny, ale niezbędny by zmylić przeciwnika. W oficjalnych kanałach informacyjnych została podana wiadomość iż stan Nathana Cartera pogorszył się na tyle, że musiał zostać on przewieziony do szpitala w środku nocy. Niestety, tego dnia cały czas było mroźno i padał deszcz ze śniegiem. Karetka jadąca na sygnale z pacjentem na pokładzie, wpadła w poślizg, zjechała z drogi i uderzyła w drzewo. Taką informację przekazano mediom i taką samą Maria Anabell przekazała Jugodinowi i jego ludziom. Mężczyzna nie był zadowolony z tego faktu, lecz teraz miał nadzieję, że uda się Zgromadzeniu wyciągnąć z więzienia braci Santhez. Adwokaci złożą apelację, a bez dodatkowych zeznań Cartera i przekupieniu odpowiednich osób, na właściwych stanowiskach mogli odnieść upragniony sukces. Pozostawała tylko kwestia odszyfrowania tajemnicy ukrytej w artefaktach.

* * *

Siedzieli wszyscy w przytulnym salonie. W kominku wesoło podrygiwał ogień. Za oknem prószył, pierwszy tego roku, śnieg. Pomieszczenie oświecało światło z kinkietu; nie potrzebowali dużego światła do tej rozmowy. Nathan wiedział, że to ich nie ominie. Ciężka atmosfera była niemalże namacalna. Nie wiedział jakim sposobem udało się papieżowi przekonać ich do tego wyjazdu ale wiedział, że sam musi z nimi porozmawiać.
 - Nie mieliśmy okazji porozmawiać – zaczął zatem niepewnie, obserwując zebranych. Nie zatrzymywał na nikim dłużej wzroku, a najchętniej to wbiłby spojrzenie w podłogę – To wszystko dzieje się za szybko – przyznał szczerze. Wiedział, że musi grać w otwarte karty, jeśli w ogóle w tej sytuacji mógł mówić o czymś takim. Bo tak naprawdę to sam niczego nie wiedział, oprócz tego, ze musi działać - Wierzcie, że jest mi trudno. Wciąż próbuję się pozbierać po tym wszystkim. Nikogo nie zapytałem o zdanie, nie przedyskutowaliśmy sprawy. Wiem, że macie wiele pytań – uśmiechnął się blado i przeczesał dłonią po króciutkich włosach. To było dziwne uczucie. Zawsze miał dłuższe włosy i nigdy aż tak krótko ich nie ścinał. Ale musiał zmienić w pewnym stopniu swój wygląd, bo i też nie był już tym samym Nathanem co niegdyś. Kiedy mówił starał się obserwować ich reakcje, które tylko potwierdzały to co już wiedział; nie byli zadowoleni z jego poczynań.
 - Sytuacja w jakiej wszyscy się znaleźliśmy nie jest dla nikogo łatwa ale wymaga natychmiastowego działania – kontynuował – Możecie uznać, że wciąż jestem niepoczytalny i mi odbiło, ale coś mnie nagli… jakaś wewnętrzna siła… trudno mi to wam opisać. Po prostu czuje przymus dotarcia do źródła, do prawdy. Zapytacie: co on bredzi? Jaka prawda? Jakie źródło? I tu macie rację. Ale musimy działać szybko, skoro Ian pomaga… - tu się zaciął. Nie potrafił wymówić nazwiska tego szarlatana, oprawcy, który zadawał mu ból. Na sam dźwięk tego nazwiska zbierało mu się na wymioty i miał niemiłe dreszcze. Postanowił zatem odetchnąć głęboko i użyć bezpieczniejszej nazwy – Pomaga Zgromadzeniu. A zapewniam, że nikt z nas nie chce by Zgromadzenie dostało to, czego pragnie. Pytanie podstawowe brzmi: czego dotyczą artefakty? Sam jeszcze dokładnie nie wiem. Nie pamiętam dokładnie tych… - zawiesił głos by zastanowić się nad tym jak określić to czego doświadczył - … tych wizji – kontynuował – Zaraz po dotarciu tutaj Ojciec Święty przekazał mi informację od Anabell, że Zgromadzenie jest w posiadaniu pewnej tajemniczej mapy. Do czego ona prowadzi, tego także na razie nie wiem i zanim naskoczycie na mnie z zapytaniem, co tak właściwie jest wiadome to… - znów zamilkł na chwilę, bezwiednie zamachał dłonią nad czołem jakby odgarniając włosy, których nie było, po czym zdeterminowanym głosem kontynuował – Wiem, że przeżyłem z jakiegoś ważnego powodu. Proszę abyście dali mi czas i zaufali – zwrócił się do zebranych, którzy w milczeniu rozważali jego słowa; to była ich taka pierwsza rozmowa od ‘wypadku’, jak to delikatnie określali. - Poprosiłem Ojca Świętego o sprowadzenie tutaj manuskryptu Voynicha, którego jak dotąd nikomu się nie udało rozszyfrować jego zawartości – tłumaczył.
 - Wierzysz, że to ma coś wspólnego z manuskryptem? – zapytał jego ojciec, uważnie przysłuchując się temu, co mówił jego syn i jako pierwszy przerywając milczenie. Richard walczył ze sobą. Z jednej strony chciał by osobowość i ciekawość naukowca-archeologa przejęła nad nim kontrolę, a z drugiej strony krzyczał przerażony głos ojca, który niedawno omal nie stracił swego jedynego syna.
 - Wszystkiego się przekonamy, gdy tylko wezmę do rąk manuskrypt – odparł spokojnie Nathan, obserwując reakcję pozostałych.
 - Chcesz wiedzieć, czy jeśli będzie trzeba to ruszymy w poszukiwania czegoś, by nie dopuścić aby Zgromadzenie położyło na tym swoje niecne łapska. Tylko po, co szukać czegoś, co jest ukryte? – starał się zrozumieć przyjaciela André.
 - Ponieważ Zgromadzenie ma ogromne możliwości a to, czego dotyczą artefakty znalezione osiemnaście lat temu w Bega, manuskrypt, mapa, artefakty niedawno przez nas znalezione oraz świątynia z Suriname… to wszystko łączy się jakoś w jedną całość i wiąże się z niewyobrażalna wiedzą i władzą. Tego jestem pewien na sto procent – odparł Nathan. Było mu strasznie trudno tłumaczyć coś, co dla niego było z jednej strony oczywiste, a z drugiej zakryte w zablokowanym przez leki umyśle. – Jako archeologa nie ciekawi cię to? Nie chciałbyś odkryć sekretu jeszcze sprzed ery Gutenberga, lub jeszcze starszego? Coś za co ludzie oddawali życie? Przez co ja przechodzę piekło? A przy okazji powstrzymać tych szarlatanów? Wymierzyć im sprawiedliwość… – zapytał, rzucając wyzwanie nie tylko Phillipsowi, ale i reszcie osób zebranych w tym pomieszczeniu.
 - A dokładniej? Potrzebujemy konkretów – zażądał Phillips. Oczywiście, że chciał poznać przyczynę, dlaczego jego przyjaciel tyle cierpiał, ale wolał wierzyć, że to przez chore urojenia nawiedzonych ludzi ze Zgromadzenia. Nie za bardzo przyjmował do wiadomości tego iż może mieć to związek z Bogiem, chociaż jeśli miał być ze sobą szczery, to jego nastawienie zaczynało się zmieniać. Jeszcze nie dawno jego przyjaciel był w krytycznym stanie, a teraz… I chyba na to był tak naprawdę wściekły; na Nathana za jego lekkomyślność i pchanie się znów w sytuacje, gdzie wszyscy – nie tylko Nathan – mogą ucierpieć lub co gorsza – zginąć.
 - Templariusze - odparł Nico. Sam nie wiedział jednak tak naprawdę zbyt wiele. Wizje jakich doświadczał wcześniej, teraz przez leki były tylko niewyraźnym wspomnieniem. I on miał wiele pytań, na które nie znał odpowiedzi, ale wierzył, że je pozna, tylko musi zrobić coś, co nie spodoba się nikomu. Ale przecież nie muszą wiedzieć, pomyślał. 
 - Ci heretycy? – zdziwił się Jake. Co jak co, ale o templariuszach, czy krzyżowcach słyszał i uczył się na historii.
 Nate wziął głęboki oddech i przetarł dłonią po brodzie, którą znaczył kilkudniowy zarost.
 - Teoretycznie przyjmijmy, że mamy do czynienia z wielkim odkryciem na miarę Arki Przymierza czy Włóczni Przeznaczenia – kontynuował Nathan, chociaż miał dziwne przeczucie, że właśnie może chodzić po części o odkrycie drogocennych, biblijnych artefaktów – Wiem, że proszę o zbyt wiele. Wszyscy prześlijmy ciężki okres i… Zrozumiem jeśli ktoś się nie zgodzi. Ja muszę to zrobić. Takie jest moje przeznaczenie…
 - Jeśli myślisz, że teraz cię zostawimy to naprawdę wciąż musisz mieć mocne problemy psychiczne – powiedziała stanowczo Susan, która była gotowa pójść             w ogień za Nathanem. Syriusz omal nie zakrztusił się kawą, którą właśnie pił. Susan była najbardziej odpowiednią kobietą dla jego małego braciszka. Agent posłał porozumiewawcze spojrzenie doktor Elizabeth, która tylko się uśmiechnęła. Oboje wiedzieli doskonale, że ten związek miał przyszłość i zrobią wszystko, co tylko w ich mocy by ci dwoje stanęli przed ołtarzem. 
 - Ze strony agencji rządowych, głównie Icarus, mamy wolną rękę do działania – zaczął Syriusz.
 - Opus i Pugnus Dei będzie was wspierać, tak samo jak Święte Przymierze – zapewnił Darren.
 - Jak milutko – ucieszył się Dave, który stwierdził, że oni nie muszą deklarować swojego udziału, który był oczywisty. Przecież nie pozostawią teraz swoich przyjaciół w potrzebie. Dave wewnętrznie aż się cieszył na myśl, że będzie mógł w pewien sposób odegrać się na tych potworach za to, co uczynili jego bratu. Chociaż każdy z nich wiedział, że to nie po Bożemu, jak to zwykle wpajali im przez dwa lata księża w klasztorze świętej Klary, ale Dave i reszta wierzyła w sprawiedliwość boską i liczyła na to, że dosięgnie oprawców ich młodszego brata poprzez swych wysłanników, którymi niewątpliwie się czuli. – Wcale nie przypomina mi to sceny z Władcy Pierścieni – zakpił, chociaż akurat bardzo lubił tę trylogię - A, co ze Zgromadzeniem? – dopytywał, bo to nie dawało nie tylko jemu spokoju.
 - Nawiążę kontakt z Modo i powiem by współpracował z agencjami i poszukał wszystkich informacji; przecieki, słabe ogniwa, wyciągną listy kontaktów i członków.  Wyciągną wszystkie ich grzechy i słabości na światło dzienne by nie mogli wywinąć się wymiarowi sprawiedliwości – oznajmił stanowczo i ostro Nathan.
 - Zatem bierz się za przeglądanie manuskryptu i powiedz nam dokładnie o co chodzi – poprosił Sam. Chciał pomóc bratu i jeśli ta ekspedycja w tym pomoże, to on ma zamiar w tym uczestniczyć. 
 - Za dwie godziny ma być dostawca – oznajmił Syriusz – Zatem każdy ma chwilę dla siebie.
* * *

Kończył właśnie czytanie brewiarza i wieczorną modlitwę, gdy usłyszał pukanie. Odłożył modlitewnik i poszedł otworzyć drzwi by je otworzyć. Przed drzwiami jego pokoju stała Susan. Jej czarne włosy swobodnie opadały na jej zgrabne ramiona otulone miedzianym sweterkiem.
 - Hej – powiedział półszeptem, wpuszczając ją do środka.
 - Hej – odparła równie cicho.
W milczeniu podeszli do łóżka i usiedli na nim.
 - Chcę… zobaczyć – powiedziała miękkim, lekko drżącym głosem. Jej zielone oczy były utkwione w jego niebieskich.
 - Jesteś pewna? – zapytał ze ściśniętym gardłem. Dotarło do niego, że Susan pierwszy raz zobaczy jego blizny, że ktoś inni aniżeli agenci federalni, lekarze i jego ojciec je zobaczy. Susan była atrakcyjną, młodą, utalentowaną kobietą. Nie potrzebowała takiego wraka człowieka jakim był teraz. Powinien pozwolić jej odejść.
 - Susan… - zaczął, lecz przycisnęła palec do jego warg.
 - Pozwól mi zobaczyć i podjąć decyzję. Nie podejmuj jej za mnie – poprosiła stanowczo.
Westchnął ciężko, ale wiedział, że miała racje. Nie powinien podejmować decyzji za nią.
 - Wiem, że się boisz – szepnęła mu do ucha. Zamknął oczy i pozwolił by delikatny, zmysłowy zapach kobiety którą kochał, pobudził jego zmysły. Z bijącym sercem pozwolił by to Susan ściągnęła z niego sweter i podkoszulek. Przygryzł dolną wargę  i uchylił oczy. Susan przypatrywała się jego bliznom. Z jej pięknych oczu popłynęły łzy. Drżącą ręką, niepewnie, opuszkami palców dotykała wrażliwych i świeżych blizn. Nie potrafiła uwierzyć, że ktoś był w stanie zadać tyle bólu jej ukochanej osobie. Dopiero teraz dotarł do niej ogrom przeżyć i katuszy Nate’a. Przerażało ją to niesamowicie, ale nie budziło obrzydzenia, wstrętu czy litości w stosunku do niego samego, tylko w stosunku do oprawców. Nathan nie potrzebował litości nikogo z nich. Tylko wsparcia, zrozumienia, miłości.
Dotarło do niej jak bardzo go kocha i pozwoliła by fala emocji znów ją zalała. Nie potrafiła już żyć bez Nathana, był całym jej światem. Pragnęła by ten koszmar się skończył, by mogli zacząć na nowo żyć. Nathan zasługiwał na to. Zawsze ją pociągał nie tylko urodą, ale przede wszystkim bystrością umysłu, poczuciem humoru i ogromem wiary. Świadomość, że mogła go stracić na zawsze nigdy nie powiedziawszy jak bardzo go kocha, była paraliżująca. Ale musiała być silna, dla niego, bo tego potrzebował.
Zatem chwyciła w swoje delikatne dłonie jego policzki i spojrzała mu prosto w oczy.
Nathan zamarł. Susan jeszcze nigdy tak na niego nie patrzyła. W jej spojrzeniu widział wszystkie uczucia jakie nią targały w tym momencie, a przede wszystkim widział wyraźnie to jedno najważniejsze uczucie i aż zapierało mu od tego dech w piersi.
 - Kocham cię, Nathanealu Carter – powiedziała Susan, składając delikatny pocałunek na jego wargach. To było niczym muśniecie skrzydeł motyla. Następnie Susan wtuliła się w niego – Kocham cię i nigdy cię nie zostawię – zapewniła drżącym głosem, który łamał jej się przez szloch. Ciepłe, słone łzy spływały na bark oszpecony blizną. Jej miękkie włosy opadły na jego nagie ramiona. Objął ją ramionami, przytulając do siebie mocniej i jedną dłonią gładząc po włosach.                     
 - Nie potrafię słowami opisać tego jak bardzo cię kocham – szepnął jej do ucha. Chciał by ta chwila trwała wiecznie. I z jego oczu zaczęły spływać łzy; łzy przerażenia i jednocześnie szczęścia. Nigdy nikogo jeszcze tak mocno i szaleńczo nie kochał i nie był przez nikogo tak kochany. Susan była ucieleśnieniem ideału kobiety, z którą pragnął wziąć ślub, założyć rodzinę, i przy której boku pragnął się zestarzeć. Chciał się nacieszyć tą chwilą i wyryć sobie ją w pamięci.
Trzymając wciąż Susan w ramionach, ostrożnie położył się na łóżku. Jego ukochana położyła głowę na jego piersi i wsłuchała się w spokojne bicie serca.
 - Dlaczego tak z tym wszystkim zwlekaliśmy? – zapytała nagle, nie podnosząc głowy z jego piersi.
 - Z nami? Nie mam pojęcia – odparł szczerze. Naprawdę nie wiedział czemu zwlekał   z powiedzeniem jej co czuje. Może dlatego, że myślał iż ma jeszcze czas? Spieszmy się kochać ludzi tak szybko odchodzą – przypomniały mu się słowa z wiersza księdza Twardowskiego. Powinien wiedzieć lepiej.
 - Przestaniesz? – wyrwał go z zamyśleń jej cichy głos.
 - Co? – zapytał marszcząc brwi i robiąc niewinną minkę.
 - Za dużo myślisz – stwierdziła z westchnieniem. W odpowiedzi tylko cmoknął ją w czoło i jeszcze mocniej przytulił. W jej ramionach Nathan był bezpieczny, odnajdywał spokój. W ramionach Susan wszystko - cały ból, gorycz, bezradność i zwątpienie - przemijały. Wiedział, że będzie dobrze bo ona jest przy nim, tak jak była przez te wszystkie tygodnie spędzone w Pałacu Papieskim. Była jego Aniołem Stróżem, deską ratunku, światełkiem na końcu  ciemnego tunelu.  

* * *

Siedział od godziny i tępo wpatrywał się w karty manuskryptu. Coś było nie tak i to bardzo. Przejechał palcem ponownie po brzegach kart; nic. Jego ciało i umysł w ogóle nie zareagowały na kontakt z manuskryptem, jakby epizod w muzeum był jednorazowym wybrykiem. Chyba, że ten manuskrypt, który przeglądał nie był prawdziwym manuskryptem Voynicha? Taka możliwość przecież również mogła istnieć. Mógł się również pomylić. Informacje mogły być ukryte w zupełnie innym manuskrypcie.
- Pomóc? – usłyszał znajomy głos. Był tak pochłonięty pracą, że nawet nie usłyszał jak André wszedł do pokoju.
- Przydała by się – uśmiechnął się w podzięce, a kiedy tylko jego przyjaciel usiadł obok niego, położył mu dłoń na ramieniu – Dziękuję – powiedział.
 - Za co? – zdziwił się André, próbując sobie przypomnieć czy zrobił coś szczególnego, co zasługiwałoby na podziękowania ze strony Nathana.
 - Za to, że jesteś przy mnie – odparł niepewnie Nathan, klucząc wzrokiem obok przyjaciela, ale jakby bojąc się spojrzeć mu prosto w oczy.
 - Daj spokój, nie wygłupiaj się – Phillips roześmiał się nerwowo, bo przecież to co robił nie było niczym nadzwyczajnym; był przy przyjacielu, który go potrzebował.
 - Chcę byś wiedział… - tym razem Nathan odważył się spojrzeń André prosto w oczy - …że dalej uważam cię za bliskiego przyjaciela i przepraszam, że nie powiedziałem o tym wszystkim ale…
 - Ale tak było bezpieczniej – dokończył za niego Phillips. Mężczyzna położył dłoń na ramieniu Nathana i uśmiechnął się – Zawsze ci zazdrościłem, wiesz?
 - Czego? – zdziwił się Nathan.
 - Łatwości w przyswajaniu wiedzy, poszanowania wśród naukowców z naszej branży… - wyliczał André.
 - Z naszą branżą to nie jest tak różowo jak myślisz – skwasił się Nathan.
 - Ale i tak – westchnął Phillips.
 - Za to ty miałeś takie stosunki z moim ojcem o jakich ja mogłem tylko marzyć – przyznał Nathan, spuszczając wzrok – Wybrałem już dawno moją ścieżkę, która jest bardzo kręta i wyboista jak widzisz.
 - Tego też ci zazdroszczę. Tej nieograniczonej wiary i siły. Jesteś przeklętym uparciuchem – zaśmiał się Phillips, lecz po chwili spoważniał i posłał lekko gniewne spojrzenie Nathanowi – Ale cholera, musisz pchać się dalej w kłopoty? To naprawdę jest konieczne? – zaczął nieco ostrzejszym tonem – Czy wiesz przez co wszyscy przechodziliśmy?! Tak, przechodziłeś swoje własne piekło, ale wiedz, że nam nie było sielankowo. Twój ojciec, Susan, Elizabeth, ojciec Rafael, ja i cholera, nawet ci twoi przerażający bracia, jak ich zwiesz – wyliczał, kładąc drugą dłoń na bark Cartera i lekko potrząsając nim.
 - Gdyby się dało inaczej – powiedział z goryczą w głosie Nathan. Westchnął ciężko i spojrzał błagalnie na przyjaciela – Potrzebuję byś pozostał u mojego boku. Krzyczał   i mówił, że robię źle; że sprawiam wam ból, ale potrzebuję byś był, bo sam nie dam rady – poprosił i szczerze przyznał jak bardzo ich potrzebuje.
André popatrzył surowo na niego, lecz wiedział, że ulegnie. Taki właśnie był Nathan,  a poza tym miał ochotę wziąć udział w tej szalonej ekspedycji i przy okazji skopać parę tyłków.
 - Zatem, co właściwie wiadomo na temat tego manuskryptu? – zapytał zaciekawiony.
 Nathan w podzięce uśmiechnął się, spojrzał na manuskrypt a potem na Phillipsa i zaczął wdrażać go w temat:
 -  Pierwszym udokumentowanym właścicielem był Georg Baresch, mało znany alchemik, który mieszkał w Pradze na początku XVII wieku. Swoją nazwę zaś zawdzięcza Wilfriedowi M. Voynichowi; Amerykaninowi polskiego pochodzenia, antykwaryście i kolekcjonerowi, który w roku 1912 nabył rękopis od ojców jezuitów z Willi Mondragone we Frascati koło Rzymu. Wiadomo, że jej karty wykonane są z  pergaminu, i że księga początkowo liczyła blisko trzysta dwustronnie zapisanych kart, z czego do dzisiejszych czasów zachowało się zaledwie sto dwadzieścia stron.
 - Wiadomo jakie są dokładne losy tego manuskryptu? – dopytywał André.
 - No właśnie tu nasuwa się kilka zasadniczych pytań. Po pierwsze: jakie były dokładne losy manuskryptu? Dlaczego w Pradze został odnaleziony, a następnie jakim sposobem zawędrował aż do Włoch? Jeśli wierzyć dokumentom i informacjom Baresch nic nie wiedział o znaczeniu manuskryptu i chciał dociec z czym ma do czynienia po tym, jak dowiedział się o dokonaniach jezuity Athanasius’a Kircher’a, który rozszyfrował egipskie hieroglify. Niestety, manuskrypt trafił do jezuity dopiero po śmierci alchemika, a dalej? – prowadził swój wywód Nathan, wstając i zaczynając krążyć po pomieszczeniu.
 - Czy została bezpiecznie umieszczona w zbiorach bibliotecznych i zapomniana? – odgadywał Phillips, podejmując tok myślenia Nathana.
 - Czy jej kolejni właściciele, Beckx i Voynich wiedzieli, co posiadają? I właściwie dlaczego manuskrypt nie był utajniony i bezpiecznie przechowywany przez jego twórców i potomków?
 - Bardzo dużo pytań – zauważył Phillips, lekko się krzywiąc. Nie lubił jak było za dużo niewiadomych, a za mało odpowiedzi. Zwłaszcza, że dysponowali ograniczonym czasem.
 - Dokładnie – przytaknął Nathan - Dodatkowo w rękopisie brakuje wielu stron i z tego, co wiadomo w takim stanie właśnie dotarła do Voynicha. Tu nasuwa się zasadnicze pytanie: czy Baresch wysłał kilka stron Kircher’owi do obejrzenia i jeśli tak to ile? A jeśli to było tylko kilka; dwie lub trzy? Co z pozostałymi zaginionymi kartami?
 - Czy ta znaleziona przez Roba i Chrisa należy do MS 408? – zapytał nagle Phillips, uświadamiając sobie, że to wszystko jednak może mieć większy sens jeśli spojrzy się na to z większej perspektywy. Tylko o ile większej?
 - Jest powiązana, ale nie pochodzi bezpośrednio z manuskryptu – oznajmił Nathan. Jego twarz przybrała lekko posępny wyraz. Wydawał się o wiele starszy niż w rzeczywistości był. Nathan westchnął ciężko. Przez leki strasznie ciężko szło mu konstruktywne myślenie poza otoczkę. Do tego nie miał żadnych pomocniczych wizji. Zaczynało to go denerwować, ale wprowadził niedawno w życie swój potajemny plan i wiedział doskonale, że jeśli tylko reszta się dowie – a się dowie – to będzie miał, kolokwialnie mówiąc, przechlapane.
 - A autorstwo? Są jakieś tezy? – dopytywał André. Już dawno wiedział, że Nathan pokusi się o spróbowanie swoich sił by rozszyfrować manuskrypt, ale wtedy nie zdawał sobie sprawy z tego ile to będzie kosztowało ich wszystkich.
 - Różni naukowcy, jak również laicy z for internetowych przypisują autorstwo raz franciszkaninowi Rogerowi Baconowi, a raz Jakubowi Horčickiego z Tepenec. Według datowań, przybliżona data powstania rękopisu przypada na lata pomiędzy 1450 a 1520. Bacon żył w latach 1214-1292 – odpowiedział Nathan siadając na krześle, na którym wcześniej siedział.
 - Czyli odpada, chyba, że uczeń jego – André podrapał się nerwowo po głowie. Ktoś zadał sobie nieźle trudu by to wszystko utajnić, zaszyfrować tak by przez następne stulecia nikt tej zagadki nie mógł rozszyfrować. Dlatego nie była zbyt mocno ukrywana, pomyślał smętnie.
 - Ale zasadnicze pytanie brzmi: jaki związek z tym wszystkim mieli templariusze oraz nasz zagadkowy i tajemniczy książę z Suriname?– Nathan zadał pytanie, które chodziło cały czas mu po głowie.  Jak dla Nathana cała ta sprawa była naciągana i szyta grubymi nićmi. Albo przez całe wieki ktoś usilnie majstrował przy wszystkich informacjach odnośnie manuskryptu i ludzi z jego otoczenia by nigdy nie wyszło na jaw jego faktyczne znaczenie, albo…
Nie dokończył, jego rozważania przerwało pukanie do drzwi. Razem z André podnieśli  głowy znad księgi i spojrzeli na Syriusza stojącego w progu.
 - Kolacja sama się nie zje – rzucił krótko Syriusz, odwracając się i nawet nie czekając na ich reakcję. Nathan wiedział, że nie ma sensu protestować; widział to po spojrzeniu Phillipsa. Posłusznie zatem wstał i poczłapał za nimi do jadalni.

* * *

 - Jesteś jakiś małomówny – zauważył Carter Senior, podczas wieczerzy. Nathan siedział ze spuszczoną głową, nieobecnym spojrzeniem i bawił się widelcem.
 - Wszystko w porządku? – dopytywał André, uważnie przyglądając się przyjacielowi. Niedawno oczyścili między sobą atmosferę, a przynajmniej zrobili to oficjalnie i słownie, bo niesłownie i nieoficjalnie zrobili to już jakiś czas temu. Od tamtego momentu na schodach, kiedy Nathan poprosił Darrena o pomoc, ich znajomość ponownie się zmieniła i umocniła. André chodził z Nathanem na treningi i pilnował by się nie przemęczał, a przy okazji miał czas na nowo poznać przyjaciela. Sam również zauważył, że coś nie daje przyjacielowi spokoju, dlatego posłał znaczące spojrzenie Syriuszowi.
 - Co? – Nathan poderwał gwałtownie głowę znad jedzenia i spojrzał na nich.
 - Jedzenie jest po to by je jeść – odezwał się Syriusz, nawet na niego nie spoglądając. Wiedział, że coś dręczy Nico, ale postanowił poczekać, chociaż już widział ponaglające spojrzenia profesora Cartera i André. Ale Syriusz wiedział, że lepiej poczekać z tym na odpowiedni moment.
 - Coś idzie nie tak z manuskryptem, prawda? – odgadnął profesor – Może po prostu jesteś zmęczony i musisz odpocząć – pocieszał – Prześpisz się, a rankiem może pomysły same wpadną ci do głowy – zapewniał. Znając swojego syna zdawał sobie sprawę z tego jak bardzo mu na tej sprawie zależy, by ją rozwiązać.
Nathan tylko przytaknął i by nie dawać im większego powodu do martwienia się o niego, zaczął jeść. Susan położyła dłoń na jego wolnej ręce i pogładziła. Ten gest wystarczył by dodać mu otuchy.
Po kolacji udał się do pokoju Elizabeth po kolejną dawkę leków. Jeszcze kiedy wchodzi do jej pokoju nie miał do końca ułożonego planu; tylko jego zalążek. Ale kiedy zobaczył, że doktor Ohara pochłonięta jest nerwową dyskusją, którą odbywała przez telefon, w jego głowie pojawił się niebezpieczny plan. Elizabeth wskazała mu porcję leków, które miał zażyć, uśmiechnęła się przepraszająco i ściszywszy głos odwróciła się do niego plecami. Nathan chwycił pojemnik z lekami, gdy jego uwagę przykuło to, czego potrzebował. Upewniwszy się, że Liz nie patrzy szybkim ruchem chwycił za przedmiot, schował go do kieszeni spodni i wyszedł.
Wrócił do swojego pokoju. Wiedział, że jak tylko odkryją to, co zamierza zrobić, będą wściekli, ale nie widział innej możliwości. Jego organizm, a przede wszystkim mózg, był przytępiony lekami. Zatem po pierwsze potrzebował odstawić leki, co już uczynił jakiś czas temu. Krzywiąc się lekko, podszedł do kwietnika i wsypał leki do doniczki, po czym przykrył ziemią. Liz się wkurzy, pomyślał, i nie tylko ona. Ale już podjął decyzję i zamierzał wykonać swój szaleńczy zamiar. Przebrał się w spodnie dresowe i koszulkę, w której sypiał, po czym położył się na łóżku i czekał. Wolał nie dawać im powodów do podejrzeń, zatem zachował wszystkie pozory normalności. Tylko z jednym wyjątkiem; w kieszeni szarych dresów spoczywał przedmiot, który zabrał Elizabeth z pokoju. Jeśli chodziło o manuskrypt, to  znajdował się w pokoju na końcu korytarza, co oznaczało, że musi poczekać aż wszyscy usną.
 - Gdyby to było takie proste… - westchnął ciężko. Musiał przejść obok pokoju, który zajmowali agenci federalni, a oni zawsze śpią czujnie. Wiedział też, że jeden będzie kręcił się po korytarzu. Spojrzał na zegarek, po czym chwycił za byle jaką książkę znajdującą się w pokoju i zaczął czytać by nie marnować czasu.

* * *

Dokładnie o północy wyłonił się ze swojego pokoju. Uprzednio ściągnąwszy buty, stąpał na boso. Agent mający wartę w dzisiejszą noc, przed chwilą właśnie wszedł do pokoju Elizabeth, uskarżając się na ból głowy. Nathan wykorzystał ten moment by wyśliznąć się ze swojego pokoju i udać do pokoju na końcu korytarza. Zamykał właśnie drzwi za sobą w wybranym pomieszczeniu, gdy wartownik wyszedł na korytarz.
Uf… ledwo…, pomyślał opierając się o drzwi. Wiedział, że nie ma czasu by go marnować. Syriusz lubił trzykrotnie w ciągu nocy wchodzić do jego pokoju i sprawdzać jak się ma. To samo tyczyło się doktor Ohary. Zatem podszedł do manuskryptu, usiadł na krześle i otworzył go. Drżącą ręką wyciągnął ze spodni cienki, długi przedmiot. W blasku księżyca, którego promienie wpadały do pomieszczenia  w jego ręku zabłyszczała igła; nie taka zwykła cienka i mała do szycia. Ta była grubsza i większa. Dokładnie o takie coś mu chodziło. Chyba oszalałem naprawdę!, skarcił siebie w duchu, lecz nie zamierza rezygnować z podjętego działania. Niepewnie wziął igłę do lewej ręki, natomiast prawą położył obok manuskryptu na blacie stołu, wewnętrzną stroną do góry. Przez ułamek sekundy przyglądał się swojej dziwnej bliźnie, przez którą działo się to wszystko. Wziął głęboki wdech, napiął i rozluźnił prawy przegub, a następnie wbił igłę w znamię.
Ból uderzył gwałtownie. Jego ciało wygięło się w łuk, lewa dłoń opadła pozostawiając igłę w ciele. Oczy Nathana potoczyły się w głąb jego czaszki, a jego ciałem wstrząsały drgawki. Z jego ust wydobywał sie gardłowy bulgot i jęki. Najpierw uderzyły w niego wspomnienia tortur; Jugodin i jego żylasta ręka wyciągająca się ku niemu, Santhez śmiejący się i wsączający kłamliwe słowa w jego umysł.
Już myślał, że nie wytrzyma, że nie da rady przejść ponownie przez to, gdy jego dłoń lekko w konwulsji podskoczyła i jego palce opadły na brzegi kart rękopiśmiennej księgi.
Wtedy zmieniły się całkiem obrazy w jego głowie, którą miał wrażenie, że ból lada chwila a rozsadzi. Miał wrażenie, że przestał istnieć. Nastąpiła ogromna erupcja informacji połączona z bólem. Całe jego jestestwo krzyczało w agonii, a jego krzyk było słychać nawet na korytarzu.
Nagle wszystko ustało, w jego umyśle wirował jedynie wszechświat wraz z gwiazdami, a potem nic; ciemność.
 - Chryste, Nico! – Syriusz dopadł do swojego przyjaciela chwytając go w ramiona i zsuwając z krzesła. Klęknąwszy na podłodze, wciąż trzymając Nico w swoich objęciach, ostrożnie wyciągnął igłę tkwiącą w ciele przyjaciela – Coś ty sobie, do cholery, myślał?! – krzyknął przerażony, w momencie gdy do pokoju wbiegła zaalarmowana doktor Ohara.   

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz