Kościół
na obrzeżach Rzymu - rok 1317
Stworzenie idealnej
repliki wymaga wprawnych rąk, dużej ilości cierpliwości, wysokiej znajomości
przedmiotu jakim jest alchemia, bystrego oka, harmonijnej współpracy, a przede
wszystkim perfekcyjnej znajomości przedmiotu, który podlegał kopiowaniu. Było
to zadanie bardzo praco- i czasochłonne. Na szczęście mięli aż nadto czasu by
wykonać zadanie powierzone im przez Jego Świątobliwość papieża Jana XXII. Było
to niemniej zaskakujące zadanie zważywszy na przedmioty, których replik dokonać
mięli. Dodatkowo obowiązywała ich klauzula tajności i milczenia jak w
klasztorze, chociaż w nim nie przebywali lecz w niewielkim kościele na
przedmieściach Rzymu, w którym aż tak surowe zasady nie obowiązywały. Byli
czterema mężami nauki, dla których alchemia była nauka skierowaną na dążeniu do
stworzenia lepszego duchowo człowieka - na doskonaleniu samego siebie. Zostali
wybrani spośród licznego grona; jako jedyni przeszli szczegółową selekcję,
której dokonali rycerze zakonu templariuszy. Czy byli zdziwieni prośbą Papieża
nie podlegało wątpliwości, bowiem w większości kręgów kościelnych i wśród
pospólstwa byli uznawani za czarnoksiężników, szamanów, fanatyków. A tak
naprawdę to należeli do elity naukowej zajmującej się sztuką łączącą chemię,
magię, astrologię, medycynę i psychologię w jedną spójna całość powiązaną ze
sobą. I kiedy znaleźli się na nieoficjalnej, prywatnej audiencji u Jan XXII, to
od razu wiedzieli iż potrzebuje on właśnie takich osób jakimi oni byli. A kiedy
po złożeniu przysięgi milczenia pod niemalże groźbą śmierci, poznali sekret,
którym mieli się zająć ich zdumienie i przerażenie wzrosło do niewyobrażalnych
rozmiarów, tak iż sami się zastanawiali kto w tym gronie jest heretykiem. Ich
zadaniem było idealne odwzorowanie oryginalnych artefaktów świętych, tak by
przez wieki nikt nie odgadł iż są one tylko kopią. Dodatkową trudność mieli w
postaci obiektów, które mieli umieścić na kopiach tak by nikt nigdy nie odgadł,
że nie pochodzą z tego przedmiotu. Początkowo zadanie wydawało się
przekraczające ich możliwości, przerażająco trudne w wykonaniu, lecz po długich
dysputach i dzięki pomocy dziecięcia obdarzonego wiedzą wykraczającą poza ich
rozumowanie, udało im się stworzyć pierwszy z artefaktów. Nikt z nich nie śmiał
zapytać czym są owe obiekty chociaż ciekawość pochłaniała ich niezmierna. Jednak
powstrzymywali się bo i tak poznali zanadto. Boskie sekrety nie były nawet na
ich, oświecone, rozumy.
To było zali osiem
lat temu. Dziś, Dominicco Montini stał ubrany w roboczy strój, który
przysłaniał ciemnobrązowy fartuch ze skóry zwierzęcej, w pomieszczeniu w
piwnicy kościelnej. Uśmiechał się, obserwując rezultat ich ciężkiej pracy nad
ostatnim z artefaktów. To była niesamowita praca, wykraczająca ich
dotychczasowe, kiedy odbywali terminy u takich mistrzów jak Albertus Magnus,
Roger Bacon czy Thomas Aquinas. Czuli sie przesiąknięci mistycyzmem i pałali
dumą z tego iż przyczynią się do ocalenia świata przed złem, bowiem człowiek
nie był wystarczająco godzien by poznać sekret Stworzenia i Bożej miłości. Co
pojęli podczas długiej pracy i interesujących dysput z dziecięciem imieniem
Nathaneal, którego znaczenie było dla nich jednoznacznie wymowne. W pracowni
unosił się zapach kadzideł, drzewa węglowego, siarki i ich potu. Pomimo
zmęczenia byli usatysfakcjonowani swym osiągnięciem, chociaż wiedzieli, że nikt
nigdy nie pozna ich sekretu i osiągnięcia jakiego dokonali, a które to zabiorą
ze sobą aż do grobu. Jednak teraz, po tulu trudach i wysiłkach wierzyli, że
biorą udział w większym dziele. Dlatego gdy, kilka dni później, rozjeżdżali się
do swoich domów, które opuścili lata temu, nie zdziwił ich fakt iż Jan XXII
wydał dekret zabraniający uprawiania alchemii. Dla nich to nie miało znaczenia.
Uchta (Rosja) – czasy obecne
Ściągnęli z siebie termoaktywne i wiatroszczelne kurtki,
grube czapki, rękawice i otrzepali buty ze śniegu. Zatrzymali się w motelu na
obrzeżach miasta prowadzących do sąsiedniej, oddalonej o niespełna dziesięć
kilometrów i rozdzielonej rzeką Uchtą, miejscowości o nazwie Sosnogorsk. Wynajęli
jeden dwuosobowy pokój na piętrze płacąc gotówką z góry za pięć dni. Pokój o
tyle wygodny, że zawierał własną łazienkę, jeśli tak w ogóle można było nazwać
nadszczerbioną, starą, chwiejącą się umywalkę, cieknący kran z działającą tylko
zimną wodą oraz brodzik osłonięty wyblakłą ceratą. Znajdował się jednak blisko
schodów przeciwpożarowych oraz klatki schodowej, co umożliwiało dobrą ucieczkę
w razie nagłej potrzeby. Dodatkowo jedno okno wychodziło na ruchliwą drogę, a
drugie na tyły motelu gdzie pozostawili wypożyczone auto. Profesor Carter
nastawił wodę w blaszanym rondlu ogrzewając wodę grzałką elektryczną, która
była na wyposażeniu wraz z dwupalnikową
kuchenką gazową. Jake wypakował laptop i chwycił za komórkę by nadać
informację, że dotarli do celu. Natomiast Oleg sprawdził oba drewniane,
przepuszczające zimno okna.
- Czysto - przekazał żargonowo. Jake skinął głową i zaczął szukać
informacji w Internecie.
Richard czuł się lekko nieswojo z dwoma byłymi agentami służb specjalnych.
Wiedział czym zajmował się wcześniej Jakie, a podczas podróży samochodem, a
następnie lotu samolotem, dowiedział się, że Oleg Iwaszutin jeszcze trzy lata temu był
żołnierzem rosyjskiej elitarnej jednostki wojskowej o nazwie Specnaz, a która
jest rosyjskim odpowiednikiem amerykańskich SEAL’s. Jednak po pewnym nieprzyjemnym incydencie
musiał opuścić jednostkę by zasilić szeregi Icarusa.
- Czy to aby na pewno dobra lokalizacja, Richardzie? – zapytał
Standburg, zwracając się do Cartera Seniora po imieniu. Przyjęli, że na czas
ekspedycji zostawią oficjalne tytuły. Tak było łatwiej i szybciej jeśli chcieli
przekazać sobie informację lub zwrócić uwagę.
- Dlaczego pytasz? – rzucił
przez ramię starszy mężczyzna, który parzył właśnie aromatyczna kawę.
- Bo zastanawiam się gdzie
zacząć poszukiwania, a gdy wpisuje zapytania w wyszukiwarkę to jedynie
w Repulbice Kaomi, w której notabene się znajdujemy, na zachód od gór Ural
wyskakuje, że są jakieś kamienie w stylu Stonehenge – oznajmił, odwracając
monitor z wyświetlonym zdjęciem w stronę profesora.
Profesor Carter zmarszczył gniewnie brwi. Czyżby podważali
wiarygodność jego syna? Owszem, Nathan mógł się pomylić, przecież to tylko
dziesięć kilometrów różnicy, a na dodatek jego syn był po przejściach i mógł
nie myśleć logicznie. Dodatkowo profesor nie był zadowolony z faktu iż musiał
zostawić syna; nie ważne, że pod dobra opieką. Po prostu bał się o swoje
dziecko. Zmuszał się jednak do dopuszczania do głosu badacza i naukowca, bo
właśnie tego potrzebowali ci dwaj agenci, a przede wszystkim jego syn. Richard
jak najbardziej pragnął pokrzyżować szyki tym szarlatanom, którzy skrzywdzili
jego dziecko. Agenci Icarusa potrzebowali jego doświadczenia w archeologii i
ekspedycjach naukowych. Mężczyzna na chwilę przymknął oczy, westchnął ciężko i
bezwiednie przejechał po przyprószonej siwizną brodzie. Nawet nie zauważył jak
i kiedy tak posiwiał i postarzał się. To jednak nie miało najmniejszego
znaczenia teraz. Nie mieli czasu, bo ścigali się z przeciwnikiem. Ale właściwie
dlaczego Zgromadzenie przyśpieszyło swoją aktywność? Czyżby miało wydarzyć się
coś co im umykało? Jakiś ważny element układanki? I dlaczego właśnie te
miejsce? Dlaczego nie właśnie tajemnicze skały? Czy było coś szczególnego w Uchta?
I ostatnie z pytań: dlaczego w takim razie Zgromadzenie jest w Sosnogorsku?
- Dopiero przyjechaliśmy –
zaczął powoli, ważąc każde słowo – Może najpierw wypijmy kawę a potem po prosu
pójdźmy przejść się po mieście? – zaproponował, bo nie mieli nic do stracenia
oprócz cennego czasu.
- Czego właściwie szukamy?
– zapytał Oleg, przyswajając informację i obserwując wymianę spojrzeń między
Standburgiem a Carterem.
- Cudu – te słowa
powiedział Jake całkiem poważnym tonem – Czegoś co zwróci naszą uwagę. Coś co
nie powinno się dziać albo istnieć.
- Chyba nie sądzisz by ci
Misjonarze zostawili jakieś widoczne wskazówki? – Oleg zmarszczył brwi. Patrzył
na to wszystko z innej perspektywy. Był ateistą; dla niego religie to fanatyzm
wymyślony na polityczne i społeczne potrzeby ludzkie. Do tej sprawy podchodził
z chłodną rezerwą. Owszem, wiedział o Zgromadzeniu Czaszek i o tym jak potężne
ma wpływy oraz jak bardzo niebezpieczne jest. Ale nie wierzy by istniały jakieś
przedmioty o nadprzyrodzonej mocy. Jednak w swoim życiu i zawodzie spotkał się
z różnymi fanatykami i dlatego z dystansem analizował sprawę. Co nie zmieniało
faktu iż, jak każdy z przydzielonych agentów, nie chciał obedrzeć ze skóry tych
skurwieli, którzy znęcali się nad niewinnym młodym mężczyzną.
- Co do tego to nie mamy
pewności, dlatego radziłbym mieć oczy szeroko otwarte – poradził Carter,
kończąc pic swoja kawę – Pamiętacie symbole?
- Krzyże zakonne i
heksagram – odparli jednocześnie agenci.
Profesor podszedł do swojego plecaka i przejrzał jego zawartość.
Mapa – nie ważne, że agenci mieli GPS. W takim mrozach elektryka może
szwankować. Dlatego też wiedział, że odczyty radiestezyjne mogą być lekko
zaburzone, chociaż spakował najlepszej jakości sprzęt jaki dostarczyli im
Watykaniści. Zapiął ponownie plecak i
sięgnął po kurtkę.
- No to w drogę – rzucił,
ruszając przodem.
* * *
Przeszli się praktycznie przez całe miasto. Zaczynali już
lekko marznąć dlatego też postanowili wejść do pobliskiego baru na ciepły
posiłek. Zamówili pielmieni czyli tradycyjne pierożki rosyjskie, barszcz
ukraiński, którym wszyscy miejscowi się zachwycali oraz czeburaki, czyli
smażone pierogi nadziewane mięsem i cebulą. Zajęli miejsce w kącie tuż przy
oknie, by mieć widok na okolicę. Kiedy czekali na dania, Oleg poszedł zrobić
rozeznanie i porozmawiać z lokalnymi, co
sprawiło, że Jake został sam na sam z profesorem. Chociaż znali się ponad dwa
miesiące, to tak właściwie obaj mężczyźni niewiele o sobie wiedzieli. Jake jedynie
pamiętał to, co niegdyś Nico opowiadał im o swojej rodzinie, ale nic więcej.
Natomiast Richard nie wiedział o Jake’u praktycznie nic, oprócz
jak poznał się z jego synem. Na chwilę zawisła między nimi niezręczna cisza.
Jake był z natury małomówny. To Nico wciągnął go w długie dysputy. Ale teraz
nie zamierzał jako pierwszy nawiązywać rozmowy. Wprawnym okiem lustrował przez
okno okolicę. Carter Senior należał do ludzi raczej powściągliwych i nie
wścibiał nosa tam gdzie go nie proszono. Czuł dystans emanujący od agenta. Jednak
ciekawiło go na przykład jak Standburg został watykańskim najemnikiem lub
dlaczego aż tak zaprzyjaźnili się z Nathanem.
- Zatem…
- Więc…
Zaczęli jednocześnie i roześmiali się. Richard dał ręką znak by
Jake pierwszy zadał pytanie.
- Wasze relacje polepszyły
się? – agent zapytał wprost. Nie musiał używać imienia bo obaj wiedzieli o kim
była mowa.
- Po pożarze w klasztorze –
przyznał Carter – Strasznie się wtedy o niego bałem. W pewien sposób
uświadomiło mi jak bardzo oddaliliśmy się od siebie, dlatego po jego wyjściu ze
szpitala stopniowo zaczęliśmy wszystko od początku. Ale skurczybyk ani razu nie
zająknął się nawet… Boże! – dopiero teraz do Cartera coś dotarło – Kiedy był
nieprzytomny i kiedy pod wpływem gorączki majaczył, to wymieniał wasze imiona –
dopiero teraz Carter przypomniał sobie. Wtedy to nie miało znaczenia. Ojciec
Rafael wówczas powiedział, że zapewne chodzi o braci zakonnych, którzy
zaprzyjaźnili się z Nathanem. Nie zaprzątał sobie tym głowy; cieszył się, że
jego syn wracał do zdrowia.
- Cały on; zawsze na
pierwszym miejscu są inni – stwierdził Jake, uśmiechając się lekko – Zawsze był
wścibski, upierdliwy i bardzo potrzebował czułości, twierdząc przy tym, że to
my potrzebujemy byśmy nie zapomnieli, że mamy serca – agent pokręcił głową
nie dowierzając – Zalazł nam za skórę.
- Jesteście jak stado
samców opiekujące się swoim młodym – stwierdził z lekkim rozbawieniem Carter.
- Nieznośnym młodym –
przytaknął Jake i na chwilę zamyślił się.
- Ma to po Rebece –
westchnął ciężko Richard i uśmiechnął się gdy kelner przyniósł pierwsze z
zamówionych dań. Obaj skinieniem głowy podziękowali mu.
Jake spojrzał zaciekawiony na profesora oczekując by mężczyzna
dokończył zaczęty temat.
- Ah, Rebeka… Nate to synuś
mamusi – zaśmiał się z wyczuwalną goryczą w głosie – Jest do niej z wyglądu
bardzo podobny. Zwłaszcza oczy, nos, usta i ten kolor włosów. A charakter…
mówię ci Jake, urwanie głowy – zażartował by rozładować atmosferę –
Charakterny, uparty jak osioł, inteligentny, zadziorny…
- Perfekcjonista w każdym
calu i świetny powiernik. Dochowa każdej tajemnicy – dodał Jake, uśmiechając
się lekko – Wszędzie go zawsze było pełno. Nie potrafił usiedzieć na tyłku a
jak już usiadł to przepadł w świecie literatury i to zazwyczaj wysokich lotów.
- Doskonale to ująłeś –
przytaknął Richard znad swojej zupy – A jednocześnie lubiący chodzić swoimi
ścieżkami i skryty. Jak odnaleźliście się po tym wszystkim? Znaczy… po
nieudanej sprawie? – zapytał zaciekawiony Carter. Postanowił lekko zejść z
tematu Nathana i dowiedzieć się czegoś prywatnego o agencie. Zapewne było im
trudno, ale skoro weszli już na prywatne, bolesne tematy.
- Na początku… - zaczął
Jake i zwiesił głos. Dawno nie rozmawiał o tym z nikim. Ale przed sobą miał
ojca Nico i w pewnym sensie należała mu się szczera odpowiedź – Wszyscy
cierpieliśmy z powodu straty Owena. Byliśmy wściekli za to jak z nami
postąpiono. Bez procesu ścigano nas jak najgorszych kryminalistów.
Analizowaliśmy wszystko od początku, szukając przyczyny naszej porażki i
szukając winowajców. Pytania typu: czy to nasza wina? Co by było gdybyśmy
inaczej zaplanowali akcję? Dlaczego my? Były standardem. Właściwie to mieliśmy
tylko jedną dobę zostać w klasztorze,
ale ojciec Rafael zmienił nasze plany. Syriusz był w kiepskim stanie; zarówno
psychicznym jak i fizycznym. Nasze ukrycie miało być tymczasowe. Dziwnie
wszyscy czuliśmy się w klasztorze. Nigdy żaden z nas nie był głęboko wierzący.
No może Darren był już wtedy wyjątkiem – uśmiech był lekko wymuszony na jego
ponurej twarzy – Każdy z nas zmienił się wówczas. Czy na lepsze, nie nam
oceniać – zamilkł na chwilę bo kelner akurat przyniósł jego zamówienie. Standburg
zlustrował bar w poszukiwaniu Olega. Odnalazł mężczyznę rozmawiającego z
wciętym mężczyzną. Po chwili agent wrócił do stolika, a kelner podał ostatni z
zamówionych posiłków.
- Miejscowi nie byli
rozmowni ale ten wstawiony to już inna para kaloszy – oznajmił Oleg ściszonym
tonem, zaraz po tym jak kelner oddalił się.
- Zatem? – dopytywał
Carter.
- Zanim odpowiem, mam pytanie
– Iwaszutin bacznie obserwował obu mężczyzn – Właściwie jakie jest nasze
zadanie? Mamy odnaleźć te artefakty czy co z nimi zrobić?
Jake i Richard wymienili między sobą spojrzenia. Właściwie nie
ustalono tego dokładnie.
- Nie ustalono tego –
przemówił Jake – Ale wierzę, że naszym celem jest mniej więcej odnalezienie
właściwej lokalizacji i strzeżenie artefaktu bez wyciągania go z kryjówki. Mamy
zrobić ewentualną zasadzkę na wypadek gdyby ludzie Zgromadzenia tutaj dotarli –
oznajmił stanowczo.
- W takim razie, jeśli
wierzyć bełkotowi tego faceta to tutaj mamy tylko cerkiew i ewentualne zgliszcza starej cerkwi –
oznajmił Oleg.
- To byłoby zbyt proste –
westchnął Jake, odstawiając swój talerz na bok.
- Niekoniecznie – wtrącił
się Richard – A co jeśli w cerkwi są piwnice, lochy lub co lepsze, katakumby?
- Warto sprawdzić – zgodził
się Oleg i wszyscy jak jeden mąż poderwali się z krzeseł.
* * *
Dotarli na miejsce tuż przed zmrokiem. Od razu odczuli
spadek temperatury pomimo odpowiedniego ubioru. Cerkiew była średniej
wielkości, pięknym, całkiem niedawno wybudowanym budynkiem sakralnym. Profesor
Carter wyciągnął oprzyrządowanie i zaczął dookoła obchodzić budynek.
Towarzyszył mu Standburg. Pozwolili by to Iwaszutin, jako narodowy Rosjanin, odbył
ewentualną rozmowę z zastanym gospodarzem cerkwi. Jako amerykanie nie chcieli
na siebie zwracać niepotrzebnej uwagi.
- Nic. Odczyty w normie –
westchnął zawiedziony Richard.
- Może coś znajdziemy w
środku, chociażby wskazówki – Jake próbował podnieść starszego mężczyznę na
duchu.
Nagle usłyszeli ciche,
charakterystyczne gwizdnięcie i pobiegli w stronę, z której pochodziło. Przed
ich samochodem stał Oleg gotowy by szybko wsiąść.
- Szybko! – ponaglił ich.
- Co się dzieje? – zapytał
zniecierpliwiony Standburg, posyłając naglące spojrzenie partnerowi.
- Zakonnik nie był
rozmowny, ale zauważyłem na jego dłoni sygnet z krzyżem przeorany heksagramem –
oznajmił Oleg – Klecha opuścił cerkiew.
- Podążymy za nim – odgadł
Jake.
- Tak, bo wydał się
poruszony nagłym zainteresowaniem cerkwią po zmroku, zwłaszcza iż musiał was
zauważyć bo nie podobało mu się, że naukowcy węszą wokół budynku. Powiedział,
że mu się śpieszy – zrelacjonował Iwaszutin, idealnie manewrując ulicami
miasta.
- Podłożyłeś mu nadajnik? – zapytał Jake, zauważając jak na GPS’ie
zainstalowanym w samochodzie, pika czerwony punkcik.
- A niby, że jak mamy go
śledzić by tego nie wiedział? Zwłaszcza, ze jesteśmy samochodem i mamy cywila
na pokładzie - trafnie zauważył Oleg. Z jednej strony profesor był im
niezbędny, gdy chodziło o archeologie i naukę, ale z drugiej – kiedy sprawy
tyczyły się czysto szpiegowskich metod - stanowił pewien balast.
Zaparkowali samochód ulicę wcześniej, w ciemnym miejscu, z dala od
latarni. Pozostałą część drogi przebyli pieszo i zatrzymali się przed
zgliszczami starej cerkwi. Od razu mogli zauważyć, że budynek spłonął
kilkadziesiąt lat temu. Teren wokół budynku był wysprzątany i roślinność
dookoła powróciła już na dobre do życia. Lewą ścianę budynku nawet porosło
jakieś pnącze, a gdzieniegdzie był widoczny mech. Zbliżali się bardzo powoli i
ostrożnie.
- A niech mnie – szepnął
podekscytowanym głosem Carter, który w dłoni trzymał przyrząd do pomiarów.
Widząc pytające spojrzenia agentów, dodał pośpiesznie – Wszystko szaleje.
Natężenie wychodzi poza… - nie dokończył. Właśnie przeszli przez próg bez
drzwi, jak z ciemności wyłoniły się dwie osoby uzbrojone w długie, masywne,
zdobione miecze, wyglądem przypominające te należące do zakonu templariuszy.
Nim Jake i Oleg zdołali zareagować, oba ostrza zatrzymały się tuż przed ich
gardłami.
Sosnogorsk (Rosja) – 10 kilometrów od Uchta
Nastazja przyjrzała
się dokładnie mapom, planom i informacjom zebranym przez wywiadowców. Nie
widziała niczego szczególnego ani w Sosnogorsku ani w pobliskich miejscowościach. Natomiast w
pobliżu gór Ural znajdowało się siedem masywnych skał, zwanych Siedmioma
Silnymi Mężczyznami. Jeśli chcieli szukać świętych artefaktów to powinni
właśnie tam. Niestety spowodowałoby to iż stracili by ponad dwadzieścia godzin,
bo tyle zajmował dojazd w owe miejsce. Wierzyła jednak, że przyjaciel jej
rodziny, doktor Jugodin, bezsprzecznie wyrazi aprobatę dla jej działań. Jako
znany antropolog była dumna iż spotkał ją taki zaszczyt współpracy przy
projekcie, który rzuci cały świat przed nimi na kolana.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz