poniedziałek, 21 lipca 2014

Rozdział 26




Kościół na obrzeżach Rzymu - rok 1317 

Stworzenie idealnej repliki wymaga wprawnych rąk, dużej ilości cierpliwości, wysokiej znajomości przedmiotu jakim jest alchemia, bystrego oka, harmonijnej współpracy, a przede wszystkim perfekcyjnej znajomości przedmiotu, który podlegał kopiowaniu. Było to zadanie bardzo praco- i czasochłonne. Na szczęście mięli aż nadto czasu by wykonać zadanie powierzone im przez Jego Świątobliwość papieża Jana XXII. Było to niemniej zaskakujące zadanie zważywszy na przedmioty, których replik dokonać mięli. Dodatkowo obowiązywała ich klauzula tajności i milczenia jak w klasztorze, chociaż w nim nie przebywali lecz w niewielkim kościele na przedmieściach Rzymu, w którym aż tak surowe zasady nie obowiązywały. Byli czterema mężami nauki, dla których alchemia była nauka skierowaną na dążeniu do stworzenia lepszego duchowo człowieka - na doskonaleniu samego siebie. Zostali wybrani spośród licznego grona; jako jedyni przeszli szczegółową selekcję, której dokonali rycerze zakonu templariuszy. Czy byli zdziwieni prośbą Papieża nie podlegało wątpliwości, bowiem w większości kręgów kościelnych i wśród pospólstwa byli uznawani za czarnoksiężników, szamanów, fanatyków. A tak naprawdę to należeli do elity naukowej zajmującej się sztuką łączącą chemię, magię, astrologię, medycynę i psychologię w jedną spójna całość powiązaną ze sobą. I kiedy znaleźli się na nieoficjalnej, prywatnej audiencji u Jan XXII, to od razu wiedzieli iż potrzebuje on właśnie takich osób jakimi oni byli. A kiedy po złożeniu przysięgi milczenia pod niemalże groźbą śmierci, poznali sekret, którym mieli się zająć ich zdumienie i przerażenie wzrosło do niewyobrażalnych rozmiarów, tak iż sami się zastanawiali kto w tym gronie jest heretykiem. Ich zadaniem było idealne odwzorowanie oryginalnych artefaktów świętych, tak by przez wieki nikt nie odgadł iż są one tylko kopią. Dodatkową trudność mieli w postaci obiektów, które mieli umieścić na kopiach tak by nikt nigdy nie odgadł, że nie pochodzą z tego przedmiotu. Początkowo zadanie wydawało się przekraczające ich możliwości, przerażająco trudne w wykonaniu, lecz po długich dysputach i dzięki pomocy dziecięcia obdarzonego wiedzą wykraczającą poza ich rozumowanie, udało im się stworzyć pierwszy z artefaktów. Nikt z nich nie śmiał zapytać czym są owe obiekty chociaż ciekawość pochłaniała ich niezmierna. Jednak powstrzymywali się bo i tak poznali zanadto. Boskie sekrety nie były nawet na ich, oświecone, rozumy.
To było zali osiem lat temu. Dziś, Dominicco Montini stał ubrany w roboczy strój, który przysłaniał ciemnobrązowy fartuch ze skóry zwierzęcej, w pomieszczeniu w piwnicy kościelnej. Uśmiechał się, obserwując rezultat ich ciężkiej pracy nad ostatnim z artefaktów. To była niesamowita praca, wykraczająca ich dotychczasowe, kiedy odbywali terminy u takich mistrzów jak Albertus Magnus, Roger Bacon czy Thomas Aquinas. Czuli sie przesiąknięci mistycyzmem i pałali dumą z tego iż przyczynią się do ocalenia świata przed złem, bowiem człowiek nie był wystarczająco godzien by poznać sekret Stworzenia i Bożej miłości. Co pojęli podczas długiej pracy i interesujących dysput z dziecięciem imieniem Nathaneal, którego znaczenie było dla nich jednoznacznie wymowne. W pracowni unosił się zapach kadzideł, drzewa węglowego, siarki i ich potu. Pomimo zmęczenia byli usatysfakcjonowani swym osiągnięciem, chociaż wiedzieli, że nikt nigdy nie pozna ich sekretu i osiągnięcia jakiego dokonali, a które to zabiorą ze sobą aż do grobu. Jednak teraz, po tulu trudach i wysiłkach wierzyli, że biorą udział w większym dziele. Dlatego gdy, kilka dni później, rozjeżdżali się do swoich domów, które opuścili lata temu, nie zdziwił ich fakt iż Jan XXII wydał dekret zabraniający uprawiania alchemii. Dla nich to nie miało znaczenia.

Uchta (Rosja) – czasy obecne

Ściągnęli z siebie termoaktywne i wiatroszczelne kurtki, grube czapki, rękawice i otrzepali buty ze śniegu. Zatrzymali się w motelu na obrzeżach miasta prowadzących do sąsiedniej, oddalonej o niespełna dziesięć kilometrów i rozdzielonej rzeką Uchtą, miejscowości o nazwie Sosnogorsk. Wynajęli jeden dwuosobowy pokój na piętrze płacąc gotówką z góry za pięć dni. Pokój o tyle wygodny, że zawierał własną łazienkę, jeśli tak w ogóle można było nazwać nadszczerbioną, starą, chwiejącą się umywalkę, cieknący kran z działającą tylko zimną wodą oraz brodzik osłonięty wyblakłą ceratą. Znajdował się jednak blisko schodów przeciwpożarowych oraz klatki schodowej, co umożliwiało dobrą ucieczkę w razie nagłej potrzeby. Dodatkowo jedno okno wychodziło na ruchliwą drogę, a drugie na tyły motelu gdzie pozostawili wypożyczone auto. Profesor Carter nastawił wodę w blaszanym rondlu ogrzewając wodę grzałką elektryczną, która była na wyposażeniu wraz  z dwupalnikową kuchenką gazową. Jake wypakował laptop i chwycił za komórkę by nadać informację, że dotarli do celu. Natomiast Oleg sprawdził oba drewniane, przepuszczające zimno okna.
- Czysto - przekazał żargonowo. Jake skinął głową i zaczął szukać informacji  w Internecie. Richard czuł się lekko nieswojo z dwoma byłymi agentami służb specjalnych. Wiedział czym zajmował się wcześniej Jakie, a podczas podróży samochodem, a następnie lotu samolotem, dowiedział się, że Oleg  Iwaszutin jeszcze trzy lata temu był żołnierzem rosyjskiej elitarnej jednostki wojskowej o nazwie Specnaz, a która jest rosyjskim odpowiednikiem amerykańskich SEAL’s.  Jednak po pewnym nieprzyjemnym incydencie musiał opuścić jednostkę by zasilić szeregi Icarusa.
- Czy to aby na pewno dobra lokalizacja, Richardzie? – zapytał Standburg, zwracając się do Cartera Seniora po imieniu. Przyjęli, że na czas ekspedycji zostawią oficjalne tytuły. Tak było łatwiej i szybciej jeśli chcieli przekazać sobie informację lub zwrócić uwagę.
 - Dlaczego pytasz? – rzucił przez ramię starszy mężczyzna, który parzył właśnie aromatyczna kawę.
 - Bo zastanawiam się gdzie zacząć poszukiwania, a gdy wpisuje zapytania  w wyszukiwarkę to jedynie w Repulbice Kaomi, w której notabene się znajdujemy, na zachód od gór Ural wyskakuje, że są jakieś kamienie w stylu Stonehenge – oznajmił, odwracając monitor z wyświetlonym zdjęciem w stronę profesora.
Profesor Carter zmarszczył gniewnie brwi. Czyżby podważali wiarygodność jego syna? Owszem, Nathan mógł się pomylić, przecież to tylko dziesięć kilometrów różnicy, a na dodatek jego syn był po przejściach i mógł nie myśleć logicznie. Dodatkowo profesor nie był zadowolony z faktu iż musiał zostawić syna; nie ważne, że pod dobra opieką. Po prostu bał się o swoje dziecko. Zmuszał się jednak do dopuszczania do głosu badacza i naukowca, bo właśnie tego potrzebowali ci dwaj agenci, a przede wszystkim jego syn. Richard jak najbardziej pragnął pokrzyżować szyki tym szarlatanom, którzy skrzywdzili jego dziecko. Agenci Icarusa potrzebowali jego doświadczenia w archeologii i ekspedycjach naukowych. Mężczyzna na chwilę przymknął oczy, westchnął ciężko i bezwiednie przejechał po przyprószonej siwizną brodzie. Nawet nie zauważył jak i kiedy tak posiwiał i postarzał się. To jednak nie miało najmniejszego znaczenia teraz. Nie mieli czasu, bo ścigali się z przeciwnikiem. Ale właściwie dlaczego Zgromadzenie przyśpieszyło swoją aktywność? Czyżby miało wydarzyć się coś co im umykało? Jakiś ważny element układanki? I dlaczego właśnie te miejsce? Dlaczego nie właśnie tajemnicze skały? Czy było coś szczególnego w Uchta? I ostatnie z pytań: dlaczego w takim razie Zgromadzenie jest w Sosnogorsku?
 - Dopiero przyjechaliśmy – zaczął powoli, ważąc każde słowo – Może najpierw wypijmy kawę a potem po prosu pójdźmy przejść się po mieście? – zaproponował, bo nie mieli nic do stracenia oprócz cennego czasu.
 - Czego właściwie szukamy? – zapytał Oleg, przyswajając informację i obserwując wymianę spojrzeń między Standburgiem a Carterem.
 - Cudu – te słowa powiedział Jake całkiem poważnym tonem – Czegoś co zwróci naszą uwagę. Coś co nie powinno się dziać albo istnieć.
 - Chyba nie sądzisz by ci Misjonarze zostawili jakieś widoczne wskazówki? – Oleg zmarszczył brwi. Patrzył na to wszystko z innej perspektywy. Był ateistą; dla niego religie to fanatyzm wymyślony na polityczne i społeczne potrzeby ludzkie. Do tej sprawy podchodził z chłodną rezerwą. Owszem, wiedział o Zgromadzeniu Czaszek i o tym jak potężne ma wpływy oraz jak bardzo niebezpieczne jest. Ale nie wierzy by istniały jakieś przedmioty o nadprzyrodzonej mocy. Jednak w swoim życiu i zawodzie spotkał się z różnymi fanatykami i dlatego z dystansem analizował sprawę. Co nie zmieniało faktu iż, jak każdy z przydzielonych agentów, nie chciał obedrzeć ze skóry tych skurwieli, którzy znęcali się nad niewinnym młodym mężczyzną.
 - Co do tego to nie mamy pewności, dlatego radziłbym mieć oczy szeroko otwarte – poradził Carter, kończąc pic swoja kawę – Pamiętacie symbole?
 - Krzyże zakonne i heksagram – odparli jednocześnie agenci.
Profesor podszedł do swojego plecaka i przejrzał jego zawartość. Mapa – nie ważne, że agenci mieli GPS. W takim mrozach elektryka może szwankować. Dlatego też wiedział, że odczyty radiestezyjne mogą być lekko zaburzone, chociaż spakował najlepszej jakości sprzęt jaki dostarczyli im Watykaniści. Zapiął ponownie plecak  i sięgnął po kurtkę.
 - No to w drogę – rzucił, ruszając przodem.

* * *

Przeszli się praktycznie przez całe miasto. Zaczynali już lekko marznąć dlatego też postanowili wejść do pobliskiego baru na ciepły posiłek. Zamówili pielmieni czyli tradycyjne pierożki rosyjskie, barszcz ukraiński, którym wszyscy miejscowi się zachwycali oraz czeburaki, czyli smażone pierogi nadziewane mięsem i cebulą. Zajęli miejsce w kącie tuż przy oknie, by mieć widok na okolicę. Kiedy czekali na dania, Oleg poszedł zrobić rozeznanie  i porozmawiać z lokalnymi, co sprawiło, że Jake został sam na sam z profesorem. Chociaż znali się ponad dwa miesiące, to tak właściwie obaj mężczyźni niewiele o sobie wiedzieli. Jake jedynie pamiętał to, co niegdyś Nico opowiadał im o swojej rodzinie, ale nic więcej. Natomiast Richard nie wiedział o Jake’u praktycznie nic, oprócz jak poznał się z jego synem. Na chwilę zawisła między nimi niezręczna cisza. Jake był z natury małomówny. To Nico wciągnął go w długie dysputy. Ale teraz nie zamierzał jako pierwszy nawiązywać rozmowy. Wprawnym okiem lustrował przez okno okolicę. Carter Senior należał do ludzi raczej powściągliwych i nie wścibiał nosa tam gdzie go nie proszono. Czuł dystans emanujący od agenta. Jednak ciekawiło go na przykład jak Standburg został watykańskim najemnikiem lub dlaczego aż tak zaprzyjaźnili się z Nathanem.
 - Zatem…
 - Więc…
Zaczęli jednocześnie i roześmiali się. Richard dał ręką znak by Jake pierwszy zadał pytanie.
 - Wasze relacje polepszyły się? – agent zapytał wprost. Nie musiał używać imienia bo obaj wiedzieli o kim była mowa.
 - Po pożarze w klasztorze – przyznał Carter – Strasznie się wtedy o niego bałem. W pewien sposób uświadomiło mi jak bardzo oddaliliśmy się od siebie, dlatego po jego wyjściu ze szpitala stopniowo zaczęliśmy wszystko od początku. Ale skurczybyk ani razu nie zająknął się nawet… Boże! – dopiero teraz do Cartera coś dotarło – Kiedy był nieprzytomny i kiedy pod wpływem gorączki majaczył, to wymieniał wasze imiona – dopiero teraz Carter przypomniał sobie. Wtedy to nie miało znaczenia. Ojciec Rafael wówczas powiedział, że zapewne chodzi o braci zakonnych, którzy zaprzyjaźnili się z Nathanem. Nie zaprzątał sobie tym głowy; cieszył się, że jego syn wracał do zdrowia.
 - Cały on; zawsze na pierwszym miejscu są inni – stwierdził Jake, uśmiechając się lekko – Zawsze był wścibski, upierdliwy i bardzo potrzebował czułości, twierdząc przy tym, że to my potrzebujemy byśmy nie zapomnieli, że mamy serca – agent pokręcił głową nie dowierzając – Zalazł nam za skórę.
 - Jesteście jak stado samców opiekujące się swoim młodym – stwierdził z lekkim rozbawieniem Carter.
 - Nieznośnym młodym – przytaknął Jake i na chwilę zamyślił się.
 - Ma to po Rebece – westchnął ciężko Richard i uśmiechnął się gdy kelner przyniósł pierwsze z zamówionych dań. Obaj skinieniem głowy podziękowali mu.
Jake spojrzał zaciekawiony na profesora oczekując by mężczyzna dokończył zaczęty temat.
 - Ah, Rebeka… Nate to synuś mamusi – zaśmiał się z wyczuwalną goryczą w głosie – Jest do niej z wyglądu bardzo podobny. Zwłaszcza oczy, nos, usta i ten kolor włosów. A charakter… mówię ci Jake, urwanie głowy – zażartował by rozładować atmosferę – Charakterny, uparty jak osioł, inteligentny, zadziorny…
 - Perfekcjonista w każdym calu i świetny powiernik. Dochowa każdej tajemnicy – dodał Jake, uśmiechając się lekko – Wszędzie go zawsze było pełno. Nie potrafił usiedzieć na tyłku a jak już usiadł to przepadł w świecie literatury i to zazwyczaj wysokich lotów.
 - Doskonale to ująłeś – przytaknął Richard znad swojej zupy – A jednocześnie lubiący chodzić swoimi ścieżkami i skryty. Jak odnaleźliście się po tym wszystkim? Znaczy… po nieudanej sprawie? – zapytał zaciekawiony Carter. Postanowił lekko zejść z tematu Nathana i dowiedzieć się czegoś prywatnego o agencie. Zapewne było im trudno, ale skoro weszli już na prywatne, bolesne tematy.
 - Na początku… - zaczął Jake i zwiesił głos. Dawno nie rozmawiał o tym z nikim. Ale przed sobą miał ojca Nico i w pewnym sensie należała mu się szczera odpowiedź – Wszyscy cierpieliśmy z powodu straty Owena. Byliśmy wściekli za to jak z nami postąpiono. Bez procesu ścigano nas jak najgorszych kryminalistów. Analizowaliśmy wszystko od początku, szukając przyczyny naszej porażki i szukając winowajców. Pytania typu: czy to nasza wina? Co by było gdybyśmy inaczej zaplanowali akcję? Dlaczego my? Były standardem. Właściwie to mieliśmy tylko jedną dobę zostać  w klasztorze, ale ojciec Rafael zmienił nasze plany. Syriusz był w kiepskim stanie; zarówno psychicznym jak i fizycznym. Nasze ukrycie miało być tymczasowe. Dziwnie wszyscy czuliśmy się w klasztorze. Nigdy żaden z nas nie był głęboko wierzący. No może Darren był już wtedy wyjątkiem – uśmiech był lekko wymuszony na jego ponurej twarzy – Każdy z nas zmienił się wówczas. Czy na lepsze, nie nam oceniać – zamilkł na chwilę bo kelner akurat przyniósł jego zamówienie. Standburg zlustrował bar w poszukiwaniu Olega. Odnalazł mężczyznę rozmawiającego z wciętym mężczyzną. Po chwili agent wrócił do stolika, a kelner podał ostatni z zamówionych posiłków.
 - Miejscowi nie byli rozmowni ale ten wstawiony to już inna para kaloszy – oznajmił Oleg ściszonym tonem, zaraz po tym jak kelner oddalił się.
 - Zatem? – dopytywał Carter.
 - Zanim odpowiem, mam pytanie – Iwaszutin bacznie obserwował obu mężczyzn – Właściwie jakie jest nasze zadanie? Mamy odnaleźć te artefakty czy co z nimi zrobić?
Jake i Richard wymienili między sobą spojrzenia. Właściwie nie ustalono tego dokładnie.
 - Nie ustalono tego – przemówił Jake – Ale wierzę, że naszym celem jest mniej więcej odnalezienie właściwej lokalizacji i strzeżenie artefaktu bez wyciągania go z kryjówki. Mamy zrobić ewentualną zasadzkę na wypadek gdyby ludzie Zgromadzenia tutaj dotarli – oznajmił stanowczo.
 - W takim razie, jeśli wierzyć bełkotowi tego faceta to tutaj mamy tylko cerkiew  i ewentualne zgliszcza starej cerkwi – oznajmił Oleg.
 - To byłoby zbyt proste – westchnął Jake, odstawiając swój talerz na bok.
 - Niekoniecznie – wtrącił się Richard – A co jeśli w cerkwi są piwnice, lochy lub co lepsze, katakumby?
 - Warto sprawdzić – zgodził się Oleg i wszyscy jak jeden mąż poderwali się z krzeseł.

* * *
Dotarli na miejsce tuż przed zmrokiem. Od razu odczuli spadek temperatury pomimo odpowiedniego ubioru. Cerkiew była średniej wielkości, pięknym, całkiem niedawno wybudowanym budynkiem sakralnym. Profesor Carter wyciągnął oprzyrządowanie i zaczął dookoła obchodzić budynek. Towarzyszył mu Standburg. Pozwolili by to Iwaszutin, jako narodowy Rosjanin, odbył ewentualną rozmowę z zastanym gospodarzem cerkwi. Jako amerykanie nie chcieli na siebie zwracać niepotrzebnej uwagi.
 - Nic. Odczyty w normie – westchnął zawiedziony Richard.
 - Może coś znajdziemy w środku, chociażby wskazówki – Jake próbował podnieść starszego mężczyznę na duchu.
 Nagle usłyszeli ciche, charakterystyczne gwizdnięcie i pobiegli w stronę, z której pochodziło. Przed ich samochodem stał Oleg gotowy by szybko wsiąść.
 - Szybko! – ponaglił ich.
 - Co się dzieje? – zapytał zniecierpliwiony Standburg, posyłając naglące spojrzenie partnerowi.
 - Zakonnik nie był rozmowny, ale zauważyłem na jego dłoni sygnet z krzyżem przeorany heksagramem – oznajmił Oleg – Klecha opuścił cerkiew.
 - Podążymy za nim – odgadł Jake.
 - Tak, bo wydał się poruszony nagłym zainteresowaniem cerkwią po zmroku, zwłaszcza iż musiał was zauważyć bo nie podobało mu się, że naukowcy węszą wokół budynku. Powiedział, że mu się śpieszy – zrelacjonował Iwaszutin, idealnie manewrując ulicami miasta.
- Podłożyłeś mu nadajnik? – zapytał Jake, zauważając jak na GPS’ie zainstalowanym w samochodzie, pika czerwony punkcik.
 - A niby, że jak mamy go śledzić by tego nie wiedział? Zwłaszcza, ze jesteśmy samochodem i mamy cywila na pokładzie - trafnie zauważył Oleg. Z jednej strony profesor był im niezbędny, gdy chodziło o archeologie i naukę, ale z drugiej – kiedy sprawy tyczyły się czysto szpiegowskich metod - stanowił pewien balast.
Zaparkowali samochód ulicę wcześniej, w ciemnym miejscu, z dala od latarni. Pozostałą część drogi przebyli pieszo i zatrzymali się przed zgliszczami starej cerkwi. Od razu mogli zauważyć, że budynek spłonął kilkadziesiąt lat temu. Teren wokół budynku był wysprzątany i roślinność dookoła powróciła już na dobre do życia. Lewą ścianę budynku nawet porosło jakieś pnącze, a gdzieniegdzie był widoczny mech. Zbliżali się bardzo powoli i ostrożnie.
 - A niech mnie – szepnął podekscytowanym głosem Carter, który w dłoni trzymał przyrząd do pomiarów. Widząc pytające spojrzenia agentów, dodał pośpiesznie – Wszystko szaleje. Natężenie wychodzi poza… - nie dokończył. Właśnie przeszli przez próg bez drzwi, jak z ciemności wyłoniły się dwie osoby uzbrojone w długie, masywne, zdobione miecze, wyglądem przypominające te należące do zakonu templariuszy. Nim Jake i Oleg zdołali zareagować, oba ostrza zatrzymały się tuż przed ich gardłami.

Sosnogorsk (Rosja) – 10 kilometrów od Uchta

         Nastazja przyjrzała się dokładnie mapom, planom i informacjom zebranym przez wywiadowców. Nie widziała niczego szczególnego ani w Sosnogorsku ani  w pobliskich miejscowościach. Natomiast w pobliżu gór Ural znajdowało się siedem masywnych skał, zwanych Siedmioma Silnymi Mężczyznami. Jeśli chcieli szukać świętych artefaktów to powinni właśnie tam. Niestety spowodowałoby to iż stracili by ponad dwadzieścia godzin, bo tyle zajmował dojazd w owe miejsce. Wierzyła jednak, że przyjaciel jej rodziny, doktor Jugodin, bezsprzecznie wyrazi aprobatę dla jej działań. Jako znany antropolog była dumna iż spotkał ją taki zaszczyt współpracy przy projekcie, który rzuci cały świat przed nimi na kolana.  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz