sobota, 29 września 2012

Prolog

Pałac Papieski w Awinionie – rok 1334
          
Mężczyzna odziany jedynie w białą suknię z kosztownego materiału, siedział przy swoim drewnianym pulpicie. Ciemną komnatę oświetlał   nikły blask pozapalanych świec. Na pulpicie znajdowało się kilka kart pergaminowych i świeca. Rąbek sutanny miał poplamiony krwią z niewielkiego rozcięcia na wewnętrznej stronie lewej dłoni, którą przysłaniał ranę by nie zabrudzić pergaminu, a w prawej trzymał dobrze zaostrzone gęsie pióro. Nie potrzebował kałamarza; za atrament służyła mu własna krew.  W pomieszczeniu było zimno, ale prawie dziewięćdziesięcioletni staruszek nie zwracał na to uwagi. Całkowicie pochłonęło go pisanie. Musiał pozostawić ten list swoim następcom by byli gotowi i by sam mógł stanąć przed swym Stwórcą z czystym sumieniem, że wykonał wszystko co było mu polecone. Wiedział, że jego czas dobiega końca, dlatego też pisał pośpiesznie.

Ja Jacques Duèse, z Łaski i Opatrzności Bożej wybrany na biskupa Stolicy Piotrowej, z imienia Jan XXII, piszę ten list do moich następców, wykonując tym samym ostatnią wolę Pana naszego Jezusa Chrystusa.

W tym miejscu biały biskup przerwał swe pisanie. Wyciągnął kartę leżącą pod tą, na której pisał i położył ją obok świecy. Teraz jeszcze ostrożniej kontynuował pisanie używając prostego szyfru przestawnego.

 Musicie naprzód wiedzieć, że misja ta ma początek swój znacznie wcześniej, a dokładnie w nawiedzeniu jakiego doznał mój poprzednik, Klemens V na łożu śmierci. Panie miej nad jego duszą litość. Pan Bóg nasz Zbawiciel, objawił mu by strzegł dziecięcia jakie pojawi się w progu naszych pałacy i by nakazał swemu następcy wesprzeć powierzone pacholęciu zadanie. Zatem jako pierwszy wykonałem to polecenie i wykorzystując hańbę jaką okryci zostali Ubodzy Rycerze Chrystusa i Świątyni Salomona, zebrałem rycerzy innych zakonów by ruszyli w niebezpieczną misję jaką sam Bóg powierzył naznaczonemu dziecięciu. Nathaneal, czyli ‘dany od Boga’, posiadł niezwykły dar do wykonania tegoż zadania. Dziecię, a następnie młodzieniec, nie był wysłanym przez nieczystego ducha i nie głosił herezji. Na jego ręce widniało znamię dane od samego Boga, powstałe od klucza wykutego z samego Grobu Pańskiego. My wypełniliśmy nasze zadanie. Teraz do was należy pilnować czasu, bo Pan widzi. Widzi nasze serca i czyny i nie podoba mu się to co widzi. Dlatego też przestrzega iż nadejdzie czas jak człowiek znów będzie blisko odkrycia tajemnicy, gdy zło znów zapanuje nad jego sercem i przyćmi jego oczy. Zatem nakazuje nam dochować tajemnicy w czystości serca i mieć czujne oczy, by stawić czoła wyzwaniu kiedy odpowiedni czas nadejdzie. Bo Bóg zostawił coś, co człowiek zachłanny sobie chciałby przyswoić i swoim uczynić. Nie jesteśmy godni poznać tej tajemnicy przez naszą pychę, pazerność, rozwiązłość, nieczystość serc. Bo tylko godni wybrankowie, którzy swoją krwią udowodnią iż są warci, dostąpią tego zaszczytu. Strzeżcie tej tajemnicy i przede wszystkim następcy chłopca, którego ja zaszczyt miałem poznać. Zostaliśmy wybrani na Jego następców tu na ziemi, zatem spełnijmy nasze posłannictwo.
Modlitwą otaczam każdego z was.
Z mym listem pozostawiam notę Klemensa V.
Niech Imię Pana Naszego będzie błogosławione na wieki wieków.
Amen.

Papież podpisał się, złożył list i zalakował go czerwonym woskiem ze świecy, na którym odbił swoją pieczęć. Teraz mógł spotkać się ze swym Zbawicielem żywiąc nadzieję, że co złego przewinił będzie mu darowane. Wstał i odczekał chwilę, pozwalając zdrętwiałym od siedzenia członkom oswoić się i powoli ruszył do drzwi,  za którymi cierpliwie czekał na niego jego wierny, lojalny, osobisty sekretarz, któremu przekazał list. Miał go on przekazać tylko i wyłącznie następcy Jana XXII, pod surową groźbą piekła doczesnego i wiecznego, które miałoby spotkać sekretarza gdyby nie wypełnił ostatniej woli papieża, a obecnie swojej największej misji.
 
   

Bega, Nigeria – czasy obecne

            Profesor Richard Carter jechał swoim jeepem przez sawannę w kierunku wioski o nazwie Bega nad Jeziorem Czad w północno-zachodniej części Nigerii na granicy  z Republiką Czadu, gdzie od czterech miesięcy zespół archeologów, antropologów,  etnologów i geologów  prowadził  badania  wykopaliskowe. Trzydziestoośmioletni profesor, wykładowca Oxfordzkiego wydziału Archeologii Starożytnej, prowadził wóz spokojnie od czasu do czasu zerkając w lusterko wsteczne. Na tylnym siedzeniu spał sześcioletni, jasnowłosy chłopiec o drobnej buzi. Nathaneal, jedyny syn Richarda i Rebeki, nie odstępował ojca nawet, kiedy ten pracował.
Po śmierci żony profesor nie mógł zmusić się by znaleźć opiekunkę dla syna, która by zajmowała się chłopcem podczas jego długich wyjazdów. Nagła, lecz niestety oczekiwana, śmierć Rebeki Carter zmieniła wszystko w życiu dwóch mężczyzn, bliskich a zarazem obcych sobie. Chłopiec był pod opieką surowego i dumnego ojca od przeszło dwóch, długich i ciężkich dla obu mężczyzn, lat.
Chociaż Richard starał się jak mógł zastąpić synowi matkę i opiekować się nim troskliwie, obaj zdawali tylko się oddalać od siebie. Nathan za bardzo przypominał Profesorowi zmarłą żonę, co tylko zdawało się utrudniać im relacje ojciec-syn. Carter Senior głęboko przeżył przedwczesne odejście ukochanej żony i nie potrafił poradzić sobie z zaistniałą sytuacją. Zdecydowanie lepiej radził sobie na uczelni bądź w terenie na wykopaliskach aniżeli w prowadzeniu domu i nad opieką małego, energicznego dziecka. Mężczyzna nie potrafił przyznać się do swoich problemów synem i faktem iż wciąż nie potrafił pogodzić się ze śmiercią Rebeki. Szukając zagłuszenia emocji i odskoczni pogrążył  się zatem jeszcze bardziej w pracy naukowo-badawczej zaniedbując przy tym swoje relacje z dzieckiem. Wierzył, że jeszcze ma czas, że to się zmieni i zdąży naprawić.
           Samochód powoli wtoczył się na teren wykopalisk i zatrzymał tuż przed dużym zielono-szarym namiotem. Carter delikatnie zbudził syna i obaj wysiedli z auta. Słonce grzało niemiłosiernie. Był sam środek lata, a meteorolodzy zapowiadali jeszcze upalniejsze dni, co nie napawało optymizmem ale każdy w tej branży liczył sie ze spartańskimi warunkami pracy i nie narzekał.
Weszli do namiotu, gdzie zastali młodą kobietę siedzącą przy stole z radiem. Wokół były jeszcze dwa inne stoły, a na nich porozkładane dokładne mapy okolicy i jakieś projekty. Danielle Bones, dwudziestodziewięcioletnia pani doktor o mahoniowych włosach i ostrych rysach twarzy, rozmawiała przez krótkofalówkę, lecz gdy zobaczyła Cartera i jego syna, machnęła na przywitanie ręką i wskazała by poszli do odgrodzonego pomieszczenia.
- Richard, stary druhu! Jak się miewasz? – zawołał na widok Cartera, doktor  Andrè Phillips, ściskając mężczyznę niczym  brata, którego znał  bardzo dobrze jeszcze z czasów studiów na Harvardzie. Ich ścieżki przez ten cały czas schodziły się i rozchodziły, aż wreszcie niedawno dostali ten wspólny projekt badań.
-  Wspaniale, Andrè, wspaniale – odparł spoglądając z rozbawieniem przez ramię towarzysza. Na krześle huśtał się mały chłopiec o czarnych włosach i dużych brązowych oczach – Chłopcy, idźcie się pobawić. - dodał wiedząc, że chłopcy tylko na to czekają. Jak dobrze, że są rówieśnikami, przemknęło mu przez myśl, chociaż trochę się Nate rozerwie.
Chłopcom nie trzeba było dwa razy powtarzać, wybiegli uradowani na dwór zostawiając ojców samych by mogli na spokojnie porozmawiać.
- Dostaliśmy fundusze na ten i następny rok – oznajmił triumfalnie Andrè pokazując dokumenty przyjacielowi.
- To świetnie, będziemy mogli pracować na pełnych obrotach i zapłacić za sprzęt – rzekł zadowolony Carter oglądając zebrane materiały – Chodź, zobaczymy, jak postępują prace.
- Podczas przeszukiwań terenu natknęliśmy się na dziwny dół. Chris i Rob się tym zajęli - opowiadał Andrè, kiedy obaj opuścili namiot i wolnym krokiem ruszyli przez obszar wykopalisk. Tak na prawdę obaj mężczyźni byli bardzo powściągliwi wobec prac badawczych w Bega, chociaż wszędzie można znaleźć coś cennego, oni pragnęli przygody i tego specyficznego dreszczyku emocji. Richard zdawał sobie sprawę, iż powinien wrócić na uczelnię, bo po to właśnie zdobył tytuł profesora. Tak byłoby rozsądniej dla niego i dla małego Nathana. Wystarczyło iż chłopiec stracił matkę, nie musi teraz żyć jak tułacz bez stałego, bezpiecznego domu.
- Profesorze Carter, doktorze Phillips! - dotarło do nich wołanie Chrisa Tuckera, jednego z najlepszych uczniów Cartera. Phillips i Carter szybko dobiegli do młodych studentów i do tego, co odkryli.
- Prawdopodobnie wejście do katakumb - oznajmił Rob Mednez, który stał przy skalnym portalu - Strome schody prowadza w dół, jest sucho. Weźmiemy latarki  i zobaczymy, co tam się znajduje - zaproponował.
- Macie krótkofalówki? - zapytał Carter nie chcąc ryzykować. Wyglądało to jak podziemny bunkier zbudowany z żółtego piaskowca. Chris i Rob zamachali czarnymi urządzeniami, po czym przymocowali je do pasków w spodniach.  
- Jeśli, coś zacznie się dziać to macie wracać natychmiast - zarządził Phillips.
Bezpieczeństwo to postawa, zwłaszcza jeśli chodzi o studentów. Nie mogą sobie pozwolić na wypadki. Ledwo dostają środki na nowe ekspedycje, a gdyby zdarzył się jakiś poważniejszy wypadek, w którym zostałby ranny student to mogliby zapomnieć o dofinansowaniu. Zwłaszcza, że obaj archeolodzy byli jeszcze młodzi w swojej branży i musieli wielu osobom udowadniać, że zasługują na powierzane im stanowiska.
Młodzi studenci zniknęli w wejściu podziemi i przez chwilę panowała cisza jakby wszyscy wstrzymali oddech w oczekiwaniu. W oddali było słychać jak pozostała część ekipy pracuje.
- Jest ściana z pisaku - odezwał się nagle Chris - Jest cienka, wiec damy rade zrobić przejście i zobaczyć co jest za nią - przedstawił szybko plan działania.
Ponownie zapanowała cisza. Carter i Phillips tylko wymieniali ze sobą zdenerwowane i podniecone spojrzenia.
- O wow! - dał sie słyszeć stłumiony krzyk podziwu Chrisa, który nie wyłączył krótkofalówki.
- Chris zostaw to i w nogi! - odezwał się Rob - Uruchomiłem jakąś dźwignie przez przypadek. Ewakuujemy się - wrzasnął do krótkofalówki.
W niespełna pięć minut później, w kłębach kurzu obaj mężczyźni pojawili się z powrotem na zewnątrz, kaszląc i ciężko oddychając. Lecz na ich twarzach widniało zadowolenie a w rekach trzymali jakieś artefakty.
- Cali jesteście? Co się stało? - dopytywał Carter podchodząc do uczniów z ewidentną troską wyrysowana na jego obliczu.
- Cali - sapnął Rob otrzepując się z kurzu i pokazując zawiniątko - Zdobyłem kilka suwenirów - zażartował.
- Nie tylko ty, ale gdybyś nie był tak ślamazarny - skarcił go Chris - W takich miejscach uważa się na tajemnicze zapadnie.
- Zapomniało mi się - westchnął przepraszająco Rob - Ale przynajmniej zabrałeś manuskrypt.
- Obejrzymy wszystko w namiocie a wy dwaj w tym czasie umyjecie się i otrzepiecie    z piasku bo uszami wam się wysypuje - zażartował Phillips biorąc od Roba zawiniątko.
- Ale poczekacie na nas? - zapytał Chris. Chciał być przy oglądaniu ich znaleziska w świetle słonecznym, bowiem tam pod ziemią nie mieli czasu im się dobrze przypatrzeć.

* * *

Chłopcy weszli do namiotu by podejrzeć znalezione artefakty. Ich ojcowie nie zwracali uwagi a oni sami udawali, że to co dorośli robią nie interesuje ich ale w  rzeczywistości podsłuchiwali rozmowy a następnie sami bawili się w poszukiwaczy skarbów. I tak było w chwili obecnej. Zakradli się po kolacji do namiotu udając, że są uczonymi, którzy muszą wykraść cenne zbiory bandziorom.  Na długim metalowym stole pod ścianą leżały znalezione przez Chrisa i Roba przedmioty. Na brązowym materiale spoczywał kawałek pękniętej tabliczki glinianej, mosiężny półmisek wraz z kielichem. Trzy dziwnie wyglądające przedmioty najwyraźniej niegdyś były narzędziami, które uległy zniszczeniu. Przedarta karta wyglądała jakby ktoś ją w pośpiechu wyrwał ze średniowiecznego kodeksu; jej brzegi były postrzępione, a w kilku miejscach również była nadpalona. Obok karty leżał dziwny okrągły, o nieregularnych liniach brzegowych przedmiot o średnicy siedmiu centymetrów i grubości pięciu. W środku znajdowała się plątania dziwnych symboli. Na pierwszy rzut oka wyglądał jak specyficzny, orientalny talizman, lecz gdy się przyjrzało to nigdzie nie można było dostrzec typowego uchwytu do zawieszenia. Na pewno nie został ułamany ponieważ nigdzie nie było widać śladów iż czegoś w nim brakuje.
Artefakt znajdował się tuż pod zapaloną i nagrzaną lampką, którą Rob zapomniał zgasić, kiedy intensywnie przyglądał się przedmiotowi próbując odgadnąć do czego mógł służyć i jakie przesłanie jest ukryte w symbolach. Nathan chciał wziąć go do ręki i obejrzeć, lecz nie spodziewał się iż lampka będzie gorąca i poparzy go. Chłopiec zamiast cofnąć rękę, niechcący dotknął talizmanu przegubem tuż przy nadgarstku.
Po namiocie rozległ się przeraźliwy krzyk dziecka, a po chwili w pomieszczeniu pojawiło się pełno przestraszonym osób.
- Nathaneal! – krzyknął zdławionym głosem Carter, biegnąc w kierunku chłopców, a tuż za nim pobiegł Phillips, Chris i Rob.
Nate i Andrè Junior wciąż stali przy stole, na którym leżały znalezione artefakty. Chłopiec stał kurczowo ściskając prawy nadgarstek, a z jego jasnych oczu leciały krokodyle łzy.
- Co się stało? – zapytał przerażony Phillips, kiedy dopadli do swoich synów.
- Nate chciał zobaczyć ten talizman pod lampką. Bawiliśmy się w poszukiwaczy i...  Nate dotknął niechcący ręką talizmanu i wrzasnął. To na prawdę niechcący – mówił szybko i chaotycznie Andrè Junior spoglądając z zaciekawieniem ale i z obawą na kolegę.
-  Chodź, Martha zrobi opatrunek – powiedział łagodnie Carter, gładząc syna po włosach – Zaraz przestanie boleć.
Jeszcze wtedy Richard Carter nie mógł spodziewać się, że ten wypadek zmieni całkiem życie jego i jego syna, owocując w liczne przykre i radosne chwile oraz niebezpieczeństwo jakiego jeszcze dotąd nie znali.