poniedziałek, 24 sierpnia 2015

Rozdział 30

A/N: Wiem, oczekujecie długiej akcji trzymającej w napięciu po takim długim okresie przerwy. Ale na chwilę obecną musi wystarczyć Wam to. Wen się zlitował i mniejmy nadzieję, że Wen niebawem znów się zlituje. Miłego

**Chandni**



Neapol, Włochy

Obudził się z przerażającym krzykiem na ustach. Nawet teraz po otwarciu oczu wciąż widział jego twarz, jego upiorne, oskarżycielskie, błękitne oczy wwiercające się w jego duszę. Wciąż czuł swąd palonego ciała, kiedy gorące żółto-czerwone ozory lizały jego własne ciało. Miał właśnie sen tak realny, że całe jego ciało i umysł były pod wpływem snu jakby to była rzeczywistość. Przechylił się przez łóżko, na którym spał i zwymiotował na podłogę. Kiedy męczące torsje ustały, otarł kantem drżącej dłoni usta. Oddech miał przyśpieszony, jakby uciekał przed śmiertelnym niebezpieczeństwem by ratować własne życie. Kropelki potu spływały po całym ciele, a silne dreszcze wstrząsały co rusz jego ciałem. Dopiero powoli, stopniowo jego ciało zaczynało się uspakajać pod wpływem metodycznych oddechów. Powoli wyciszał swój umysł, w którym panował chaos. Zajęło mu ponad dziesięć minut zrozumienie, że jest w pokoju w swojej nowej rezydencji, którą niedawno zakupił. A to co przeżył we śnie to tylko koszmar senny. Chwycił za szklankę wody, która stała na szafce nocnej i wypił jej zawartość jednym haustem. Pijąc zauważył ruch. Odwrócił się gwałtownie, a ręka machinalnie zapalił lampkę nocną. To tylko gra cieni, zakpił ponuro, próbując uspokoić siebie. Nigdy nie panikował, nawet gdy on i syn mieli wypadek. Zachowywał zimną krew zawsze i nie zamierzał jej tracić teraz z powodu jakiegoś głupiego snu. Miał zadanie do wykonania i z bożą pomocą je wykona. W końcu moc Boga zostanie objawiona a nieczyści poganie staną na Sądzie Ostatecznym. Rankiem miał samolot do Tel Awiwu, a stamtąd samochodem mieli jechać dalej. Jego archeolodzy wciąż nie potrafili określić dokładnej lokalizacji w Egipcie. Miał nadzieję, że niedługo ją poznają. Ilekroć zamykał powieki, przed jego oczyma stawała demoniczna twarz młodego mężczyzny, którego skazał na nieludzkie tortury, dlatego postanowił ich nie zamykać. Wstał z łóżka i udał się pod prysznic by zmyć z siebie resztki snu. Wierzył, że woda odnowi go i odegna koszmarny sen z jego pamięci.
Ludzie nazywali go Fanatykiem. Ale on nim nie był. Ten motłoch, plugawi, bezbożni poganie nie rozumieli jego wielkiej wiary i mocy, która z nią szła. Nie potrzebował wyznawców, a ludzi, którzy dobrze wykonają jego polecenia. Pozycja Wielkiego Mistrza Zgromadzenia Czaszek dawała mu wiele władzy i możliwości. Miał do dyspozycji wszystkie siedziby Zgromadzenia, pod niego byli podlegli najbardziej wpływowi ludzie całego świata. I miał do dyspozycji fundusze, o których niejedno ugrupowanie mogło tylko pomarzyć. Ale on pragnął czegoś więcej. Te rzeczy były tylko dobrami materialnymi niezbędnymi do osiągnięcia władzy boskiej, do oczyszczenia ziemi z niegodnych i przygotowania jej dla nowego, świętego pokolenia ludzi doskonałych. Ludzi równych aniołom. Ale aby tego dokonać musi zostać przelana krew, bo w niej zostanie oczyszczona ziemia. Zostanie wybielona, tak jak wszystkie grzechy ziemi zostaną wybielone. Da początek nowym czasom. Sprowadzi Eden na ziemię i przygotuje ją pod ponowne przyjście Mesjasza. Święta księga wyznaczy, kto tu na ziemi jest godzien życia a kto jest winien śmierci.
Ubrany w czarny szlafrok, wrócił do pokoju i podszedł do komody. Uchylił wiszący nad nią obraz, który odsłonił ukryty sejf. Wpisał pośpiesznie kod i wyciągnął złotą kasetkę, która tam się znajdowała. Następnie podszedł z nią do dębowego biurka i z namaszczeniem położył na blacie. Specjalnie kazał wykonać tę kasetkę, która wyglądem przypominała miniaturową Arkę Przymierza. Na jej wierzchu, dwa pochylające się w nabożnej modlitwie anioły stykały się skrzydłami. Dotknął ich i zrobił znak krzyża a następnie otworzył wieko kasetki. W środku wyściełanym aksamitnym, bordowym suknem, spoczywał okrągły przedmiot. Artefakt znaleziony przez archeologów osiemnaście lat temu w Bega. Sięgnął ręką w jego stronę, gdy wydarzyło się coś dziwnego. Niewidoczna siła pchnęła go na podłogę, okno z hukiem otworzyło się, ukazując na niebie potężną błyskawicę, a po pokoju rozległ się grzmot. Ale Salomon Graf usłyszał w tym grzmocie jeszcze coś. Coś co zmroziło go na wskroś, sprawiając iż upadł na twarz, jakby oddając pokłon. Usłyszał głos, usłyszał…
Jehūdāh…    

niedziela, 15 lutego 2015

Rozdział 29



A/N: Udało się!  Wiem, wiem... poślizg 2 tygodnie miałam bo obiecałam w styczniu rozdział ale tak to jest jak wen niedomaga i pracuje się na zmiany w każdy dzień :/ No ale udało się chociaż ciężko było i myślałam, że nie dam rady. Zatem miłego czytania.

**Chandni**


Antarktyda – Wyspa Króla Jerzego
    
- Mayday… mayday… – w eter poszedł przerywany przekaz. Mężczyzna, który go nadał spojrzał w niebo i zrobił znak krzyża. Miał tylko nadzieję, że pozostali wykonają swoje zadanie. Siedział oparty o zanurzony w śniegu kadłub samolotu, którym przylecieli zaledwie półgodziny temu. Ledwie zdążyli wysiąść, gdy zostali zaatakowani przez ludzi Jugodina. Wszystko wydarzyło się tak szybko…
- Za szybko… - szepnął i zakaszlał. Otarł dłonią kącik warg i dostrzegł krew. Jego koniec był bliski. DiPiatze spojrzał wokół siebie. Dwóch agentów leżało w śniegu zabitych. Trzech najemników też zginęło, lecz czterech innych wciąż żyło i niebezpiecznie zbliżało się do niego.
- Nie trzeba było tu przylatywać, klecho – zakpił jeden z najemników mający ciężki rosyjski akcent – Władza należy do nas.
 - Władza należy tylko do Boga – usłyszeli nagle czyjś głos i po chwili DiPiatze zobaczył jak ciała czterech najemników przeszywają ostrza mieczy. Po chwili wszyscy padają martwi na ziemię. Oczom watykańskiego zakonnika ukazali się czterej mężczyźni ubrani w typowe stroje dostosowane do warunków pogodowych i klimatycznych. Kiedy się zbliżyli, zauważył u każdego z nich na rękawie kurtki, naszywki z emblematami stacji polarnych.
 - Kim… - DiPiatze zakaszlał i mocniej przycisnął dłoń do krwawiącej rany.
 - Czy to prawda? – jeden z mężczyzn wyciągnął z kurtki telefon i pokazał zakonnikowi zdjęcie – On jest Danym od Boga? – zapytał. DiPiatze wahał się z odpowiedzią. Wtem jego wzrok przykuł sygnet na dłoni mężczyzny – sygnet z symbolem krzyża templariuszy przeoranego Gwiazda Dawida.
 - Jesteście potomkami Misjonarzy – powiedział uśmiechając się lekko – Strzeżecie… - zakaszlał i z bólu jęknął. Nie miał siły już walczyć – Nadszedł czas byście mu pomogli… - spojrzał na nich, po czym wziął ostatni w swoim życiu oddech i zamknął oczy.
 - Spoczywaj w pokoju, bracie – powiedział mężczyzna, po czym odwrócił się do współbraci – Nadszedł czas – oznajmił.


Valparaiso – Chile  

         Stała przy brzegu, w porcie, wpatrując się w łagodnie szumiące fale oceanu. Na wprost był bezmiar głębin a za nią rozciągało się tętniące, jeszcze o tej porze dnia, miasto. Miała na sobie bawełniane szorty do połowy ud, trampki i koszulkę z rękawkiem. Czarne włosy splotła w warkocz, a na plechach miała niewielki plecak. Wyglądała jak typowa turystka, która przybyła tu na odpoczynek z obcego kraju, bo chociaż perfekcyjnie mówiła po hiszpańsku to jednak angielski akcent zdradzał iż nie jest krajanką. Delikatna bryza owiewała jej jasną skórę, muskając delikatnie niczym dłonie ukochanej osoby. Cichutkie jęknięcie wydobyło się gdzieś z jej głębi. Miała chwilę by się rozsypać i pozwolić na odrobinę słabości, która ostatnio była niczym luksus dla nich wszystkich a wiedziała doskonale, że to dopiero początek. Tak bardzo chciała by to wszystko już się skończyło, by mogli do siebie wrócić i cieszyć się sobą tak normalnie i zwyczajnie jak to powinno być między dwojgiem zakochanych w sobie ludzi. Ale zamiast tego przypłynęła właśnie do Valparaiso, miasta w środkowej części Chile, leżącego u podnóża Andów, w towarzystwie zakonnika Pugnus Dei Darrena Kristssena i agenta Icarusa Alaric’a Boyd’a. Spojrzała przez ramie; jej towarzysze  właśnie rozmawiali z miejscowym marynarzem i czekali na przybycie Loli. Lola miała być ich przewodniczką po mieście, a przede wszystkim miała im dostarczyć niezbędnych informacji dotyczących poczynań Zgromadzenia, które też przybyło do tego miasta. A poza tym, jakby to wyglądało; jedna dziewczyna w towarzystwie dwóch mężczyzn? Od razu padłyby podejrzenia na nich. Na czas podróży Darren postanowił zdjąć habit i tylko specyficzny sygnet mógł zdradzać iż nie jest zwykłym cywilem.
 - Hej, Piękna! – zawołał na nią Alaric. Mężczyzna był po czterdziestce, wysoki i dobrze zbudowany a na dodatek był przystojny niczym z brazylijskiej telenoweli, dlatego był poza jakimikolwiek podejrzeniami o szpiegostwo, chociaż właśnie tym jeszcze niedawno się zajmował. Susan westchnęła i ruszyła w stronę SUV’a jaki właśnie podjechał.
         Po krótkim przedstawieniu siebie nawzajem, ruszyli w drogę do miasta by ulokować się, w mało rzucającym się w oczy, motelu.
 - Miałaś kontakt z Centralą? – zapytał Darren spoglądając na latynoskę wyczekująco.
 - Tak – odparła niezadowolonym tonem – Odebrali sygnał ‘Mayday’ od ekipy księdza DiPiatze. Udało im się wylądować ale zaraz po opuszczeniu awionetki zostali zaatakowani.
 - Kurwa – wymsknęło się Boyd’owi, natomiast Darren wykonał znak krzyża i spojrzał ponownie na kobietę.
 - Coś jeszcze? – dopytywał, bo wiedział, że była dalsza część.
 - Czy wasi Misjonarze mogli zostawić na straży tych artefaktów swoich potomków? – zapytała rzucając szybkie spojrzenie na zakonnika.
 - Mogli – Susan odezwała się z tylnego siedzenia – Wyszli z ukrycia? – zapytała i spojrzała zdziwiona bowiem od trójki towarzyszy uzyskała zdziwione lecz pełne uznania spojrzenia – No co? – wzruszyła ramionami.
 - Nic – odparł rozbawiony Boyd. Musiał przyznać, że podobało mu się nastawienie dziewczyny, która była cholernie zdeterminowana by aktywnie brać udział w misji.
 - Załatwili ludzi Zgromadzenia na Antarktydzie. Wiem również, że skrzyżowali swe miecze z karkami chłopaków w Rosji – przekazała zatrzymując samochód na światłach.
 - Znaczy, że obserwują nas – uświadomiła sobie Susan, zapatrując się w szybę i widok za nią.
 - Co to dla nas oznacza? – dopytywała Lola, która była kobietą średniego wzrostu, o przeciętnej urodzie i raczej chłopięcym stylu bycia.
 - Że będziemy mieć dodatkowe wsparcie – oznajmił Darren.
 - Myślisz, że będą chętni do współpracy? – zdziwiła się Lola, sprawnie prowadząc samochód i analizując zebrane informacje.
 - Przekonamy się. Z bożą pomocą wszystko jest możliwe – odpowiedział Darren z nikłym uśmiechem na twarzy.
 - A Zgromadzenie? – podjął temat Boyd. Wiedział, że każde z nich chciało wiedzieć jak się maja te sprawy.
 - Przybyli tu rano, ulokowali się na drugim krańcu miasta, bliżej gór i rozpytywali mieszkańców na temat lokalnych zabytków – oznajmiła Lola.
 - Wiedzą czego maja szukać? – zapytała nagle Susan, no co odpowiedział nieco rozbawiony Boyd:
 - A my wiemy?
 - Wiemy – odparła nieco kąśliwie Susan i posłała mu ostre spojrzenie – Ale nie będziemy niczego szukać. Spróbujemy na wiązać współpracę z Misjonarzami – oznajmiła po namyśle.
 - Oho, ktoś ma plan działania. Dziurawy i to sporo – zauważył złośliwie i wysiadł z samochodu, bowiem właśnie dotarli pod motel. Susan również wyskoczyła z samochodu jak oparzona i zaszła mu drogę.
 - Myślisz, że jest mi przyjemnie być tu z wami zamiast z Nathanem? Ja również chciałabym mieć lepszy plan ale w tej sytuacji się nie da – mówiła ostrym tonem, starając się nie podnosić głosu – Improwizujemy, do cholery ciężkiej, a ja jestem tak nieludzko przerażona, że nawet nie zdajesz sobie z tego sprawy. Dla ciebie to szkółka niedzielna – dźgnęła go palcem w pierś – Zgromadzenie chce artefaktów, które mogą doprowadzić do zagłady naszego świata i może nie jestem Larą Croft, to jednak zrobię co w mojej mocy by temu zapobiec – dodała, odwróciła się na pięcie i wmaszerowała szybko do recepcji by odebrać klucze od pokoju, który miała zajmować z Lolą.

***
         - Jak się masz? – zapytała Lola, gdy obie zostały same w pokoju i rozpakowały najpotrzebniejsze rzeczy.
 - Trzymam się – odpowiedziała Susan znad laptopa. Przeglądała właśnie mapę Google Earth i notatki jakie sporządziła dla siebie podczas długich narad w Lourdes.
 - Nieźle mu przygadałaś – przyznała z aprobatą – Takim jak on trzeba ucierać nosa – prychnęła.
 - Wiem, że plan jest dziurawy ale nie aż tak. Mam nadzieję, że nie będziemy musieli długo czekać na nawiązanie kontaktu ze strony Misjonarzy – odpowiedziała, lekko się uśmiechając i spoglądając na Lolę.
 - Bardzo go kochasz – zauważyła Lola – W naszym zawodzie to niebezpieczne ale takim ludziom jak ty zazdroszczę tego…
 - Jak widzisz nie ma czego – oznajmiła ponuro Susan – Ale jeśli tylko przeżyjemy to nie mam zamiaru pozwolić mu odejść – dodała stanowczo.
 - Jesteś silną kobietą, Susan – bez pukania do pokoju w paradowali mężczyźni. Alaric wyszczerzył się w uśmiechu.
 - Twoje ego ucierpiało gdy wytknęłam palcem, że bierzesz udział w szkółce niedzielnej? – prychnęła Susan posyłając mu kpiące spojrzenie – A teraz jeszcze komplement… przynieść lodu? Twoje ego musi być bardzo posiniaczone.
 - Och, ktoś tu ma cięty języczek – zakpił Alaric, siadając wygodnie na krześle. Wolał nie siadać obok wkurzonej dziewczyny – Nie bój się maleńka, moje ego przetrzyma twoją ciętą ripostę do końca ekspedycji.
 - Powinniśmy się przespać – zaproponował Darren, zmieniając temat na bardziej pasujący do sytuacji.
 - Biorę pierwszą wartę – oznajmił Boyd, unosząc dłoń do góry.
 - To dobrze, bo nie usnęłabym słysząc za ścianą głośne chrapanie – powiedziała słodko Susan, niewinnie i słodko uśmiechając się do agenta.
 - Ja nie chrapię! – obruszył się – Nie chrapię! – wykrzykiwał, gdy Darren wyprowadzał go z pokoju.
 - Dobrej nocy – rzucił zakonnik, zamykając za nimi drzwi.

***

         Susan zeszła na dół do automatu z napojami, który wcześniej widziała. Trzy godziny wierciła się na swoim łóżku nie mogąc zasnąć, aż w końcu skapitulowała i oznajmiła Loli, że idzie na dół, do recepcji, gdzie widziała w automacie butelkę z mlekiem. Miała zamiar podgrzać je w mikrofali, która była na wyposażeniu ich pokoju i wypić w nadziei, że ciepłe mleko pomoże jej się zdrzemnąć chociaż chwilę. Lola chciała od razu z nią iść ale Susan zapewniła, że nie potrzebuje opiekunki bo nic się przecież nie stanie. Przecież recepcja była zaledwie dwa piętra niżej, a okolica bardzo spokojna.
I tak też było. Recepcjonista drzemał za ladą, drzwi wejściowe były zamknięte, a maleńki telewizor nadawał ostatni lokalny program nocny. Duży wiatrak leniwie kręcił się pod sufitem ledwie dając jakiekolwiek ochłodzenie. Susan lekko uśmiechnęła się na ten widok. Podeszła do automatu, wrzuciła pieniążka i nacisnęła guzik.
 - Działaj tylko – błagała szeptem zdesperowana. Chciała chociaż trochę się wyspać by być w formie rano, a bez snu to nie mogło przejść. Dlatego gdy butelka z brzękiem spadła do podajnika, chwyciła ja szubko i pośpiesznie zawróciła w stronę drewnianych, skrzypiących schodów, które były pogrążone w półmroku. Zdążyła postawić jedną stopę na stopniu, gdy nagle ktoś ją zaszedł od tyłu, jedną ręką oplótł jej pierś a drugą przysłonił usta by nie krzyknęła. Susan zdrętwiała; strach na chwilę zawładnął jej ciałem lecz szybko odegnała przerażenie i pozwoliła by lekcje samoobrony Darrena nie poszły na marne. Jedna ręką chwyciła dłoń napastnika, która zakrywała jej usta i mocno wygięła, nogę podkurczyła i gwałtownie opuściła uderzając piętą w stopę napastnika, który nieco zwolnił uchwyt na jej tułowiu. Wykorzystując sytuację, szybko okręciła się i zamachnęła butelką z mlekiem. Niestety napastnik odzyskał rezon i przewidział jej ruch; chwycił za butelkę i wyrwał jej z ręki.
 - Nie jestem wrogiem – warknął szeptem po angielsku – Ponoć szukacie nas – dodał nieco spokojniej i ku zaskoczeniu Susan, oddał jej butelkę z mlekiem. Dopiero wtedy Susan dostrzegła sygnet na dłoni mężczyzny, który mógł być niewiele starszy od niej.
Sygnet przedstawiał krzyż templariuszy przeorany gwiazdą Dawida - Jestem Diego i mamy problem – szepnął.
Susan rozejrzała się po schodach i holu i kiedy była pewna, że ich mała walka nie została zauważona przez nikogo – właściciel dalej pochrapywał na bujanym krześle za ladą – skinęła głową i poprowadziła na górę do pokoju. Po drodze zastukała do Darren’a i Alaric’a by przyszli.

         - Wiec jesteś potomkiem Misjonarzy. Templariusz, Bożogrobcow czy… - Alaric stał ze skrzyżowanymi ramionami opierając się o drzwi, jakby pilnując by przybysz nimi nie wyszedł.
 - Po prostu Misjonarz – Diego wzruszył ramionami – Dostaliśmy informacje od współbraci ze stacji badawczej na Antarktydzie, że nadszedł czas by wkroczyć do akcji. Cały czas obserwowaliśmy poczynania Zgromadzenia Czeszek czekając tylko na to kiedy Fanatyk zechce tej władzy dla siebie – tłumaczył cierpliwie, siedząc na krześle, niczym podczas przesłuchania.
 - Czy wiedzieliście o Nathanie? – zapytała Susan ze ściśniętym sercem – Wiedzieliście, że mogą go skrzywdzić? – w tym pytaniu można było wyczuć żal i złość zranionej, zakochanej kobiety.
 - Nie byliśmy pewni czy to on; czy to Nathan Carter jest Danym od Boga, o którym było nam przekazywane z pokolenia na pokolenie. Nigdzie nikt nie notował obietnicy jaką złożyli nasi przodkowie, ani nikt nie zapisał dokładnej historii. Oni też nam jej nawet słownie nie przekazali. Uczyli nas, z pokolenia na pokolenia, jak chronić święte artefakty, gdzie przenieść w razie nagłej potrzeby i że nadejdzie dzień, który właśnie nadszedł…. – odpowiedział.
 - Dzień, w którym wyjdziecie z ukrycia i przyłączycie się do walki ze złem – odgadł Darren wtrącając się do rozmowy.
 - Widzę, że i Pugnus Dei przyłączyło się do walki – Diego wskazał palcem sygnet zakonnika.
 - Nico… Nathaneal jest dla mnie jak młodszy brat i chcę bożej sprawiedliwości dla tych bestii – oznajmił Kristssen, z determinacją wypisana na twarzy – Ale nie dlatego przychodzisz. Coś się stało, prawda?
Latynos opuścił głowę. Jego gęste kręcone, długie do ramion włosy przysłoniły mu posępny wyraz twarzy. Mężczyzna wziął głęboki wdech.
 - Hańba na tego plugawego zdrajcę – Diego podniósł gwałtownie głowę, tak iż zobaczyli gniewne, czarne oczy mężczyzny - Dominic był z nami pięć lat, był naszym współbratem... A kiedy dostaliśmy wiadomość, że czas działać... plugawiec okazał się zdrajcą!  
 - Opowiedz, co się stało – rozkazał Alaric, odsuwając się nieco od drzwi.
 - Mieliśmy się zebrać o świecie. Wiedzieliśmy, że Zgromadzenie lada chwila tu dotrze ale też wiedzieliśmy, że pojawią się ludzie od Danego od Boga by nas wesprzeć. Dlatego mieliśmy ustalić kto będzie obserwował działania Zgromadzenia podczas gdy reszta miała udać się na spotkanie z wami – zaczął opowiadać, już nieco opanowanym tonem – Zostałem wytypowany by obserwować Zgromadzenie, zatem udałem się w rejony naszego Parku Rezerwacyjnego, nad jezioro, gdzie Zgromadzenie rozbiło obóz. Udawałem rybaka, który przyszedł na łowy. Po trzech godzinach zaniepokoiłem się tym iż nie dostawałem żadnych informacji od współbraci. Mój telefon milczał a umówiliśmy się, że będziemy w stałym kontakcie. Już chciałem zadzwonić, gdy dostałem sms’a – tu wyciągnął z kieszeni spodni stary telefon i pokazał treść wiadomości.
 - Dominic zdradził. Uciekaj! – Lola odczytała na głos.
 - Nie namyślając się dłużej, starając się zachować pozory, uciekłem. Wróciłem do miasta i odczekałem godzinę. Kiedy nie zauważyłem nic niepokojącego wróciłem do naszego domu, gdzie znalazłem współbraci martwych – w tym miejscu głos Diega lekko załamał się. Mężczyzna odwrócił od nich swoją twarz – Otruł ich podczas posiłku, bo wiedział, że nie pokonałby ich w walce w ręcz – oznajmił ciężkim tonem.
 - Przyczaiłeś się i pod osłoną nocy postanowiłeś nawiązać z nami kontakt – domyślił się Alaric – Ale skąd wiedziałeś, że to my?
 - Mój kuzyn pracuje w porcie. Zadzwonił i poinformował o pojawieniu się grupki ludzi rozmawiających po angielsku. Wychwycił słowa mu potrzebne: krzyż i gwiazda Dawida – wyjaśnił Diego.
 - Skąd mamy pewność, że nie tylko Dominic zdradził? – Boyd wyciągnął zza pleców broń, którą tam włożył idąc do pokoju obok. Przezorny zawsze ubezpieczony, powtarzał zawsze.
- Musicie mi jakoś zaufać bo i wy bacie w swoim gronie zdrajcę i to bardzo wam bliskiego – odpowiedział Diego, na co reszta drgnęła niespokojnie. Skąd u licha mógł wiedzieć, że i oni maja kreta? Na to jednak nie mieli czasu  – A czas nagli, bo zapewne Dominic zdążył już powiedzieć, gdzie jest artefakt – ciągnął Diego, podnosząc się z krzesła.
 - Więc, co proponujesz? – zapytała Lola z zaciekawieniem. W końcu jakaś akcja zaczynała się dziać.
 - Odciągnąć ich uwagę – odpowiedział prosto, uśmiechając się tajemniczo.