Watykan
– obrzeża miasta
Ian siedział znużony przeglądając gazety, gdy nagle jego uwagę
przyciągnęło zdjęcie jakie ukazało sie na ekranie plazmy, która znajdowała się
w pokoju, a która była włączona na kanale informacyjnym. Znów w centrum uwagi, prychnął pogardliwie, lecz podszedł
pospiesznie, chwycił za pilot i zgłośnił. Nie spodziewał się usłyszeć tych słów:
…Nathaneal Carter zmarł sześć godzin temu. Karetka,
którą był przewożony do szpitala odległego o osiem kilometrów od Watykanu
uległa poważnemu wypadkowi. Zginął również kierowca a dwóch sanitariuszy
zostało ciężko rannych…
-
Wolne żarty - nie potrafił uwierzyć w to, co słyszał. Lecz na potwierdzenie
słów reportera, na pasku u dołu ekranu pojawiła się informacja: Doktor Harvardu i doktorat Oxfordu, syn
słynnego profesora Richarda Cartera, Nathaneal Carter zginął w drodze do
szpitala. Karetka, którą był przewożony z Pałacu Papieskiego, wpadła w poślizg
jadąc przez strome zbocze i wylądowała na drzewie.
Owszem, Ian słyszał kilka tygodni temu o tym, że Nate został porwany z
przed budynku konferencyjnego wypełnionego po brzegi agentami federalnymi, w
którym on sam również się znajdował. Nie mógł w to wszystko po prostu uwierzyć,
bo przecież widział Nathana jeszcze przed jego porwaniem. Co prawda nie pałał
przyjaźnie w stosunku do młodego Cartera, ale nie życzył mu nigdy aż tak źle. Współczuł
jedynie profesorowi, który na pewno to wszystko mocno przeżywał, ale wszyscy
mogli się przecież tego spodziewać. Nathan zawsze odstawał od reszty, a w
mediach huczało od informacji, że Nate został porwany na tle religijnym. Na
dodatek ponoć znał osoby podejrzane o zdradę kraju. To akurat nie zaskoczyło
McKoy’a; doskonale pamięta spotkanie na ulicy w Jerozolimie, gdzie
przesłuchiwał go ten gestapowiec ze szrama na policzku. Spojrzenie jakie
wymienił wtedy ten szaleniec z Nathanem mogło świadczyć tylko o jednym – że się
znają.
Ian jednak nie zdawał sobie sprawy z tego, że właśnie współpracował z oprawcami młodego Cartera.
Jego ojciec poprosił go by wyświadczył przysługę jego staremu przyjacielowi.
Nie mógł podejrzewać, że jego ojciec należy do tajnego Zgromadzenia Czaszek i
pomaga szaleńcowi, który lubuje się w zadawaniu bólu innym. Po prostu miał
pomóc doktorowi Jugodinowi, naukowcowi i biznesmenowi z Rosji, który próbuje
rozszyfrować zagadkę tajemniczych kart z manuskryptu, które zostały przekazane
w darze jego firmie od wpływowego kupca. Ian przystał na prośbę, bo przecież
rodzicom się nie odmawia, a poza tym ciekawiły go te karty. Była w nim zawsze
dusza poszukiwacza przygód i jeśli miał być ze sobą szczery, to zrobiłby
wszystko i posunął daleko by dotrzeć do wyznaczonego celu, nawet nie licząc się
z konsekwencjami. I tym właśnie różnił się od profesora Cartera i większości
osób z ich ekipy. Znalezienie znaku Krzyżowców połechtało tylko jego ego.
Przeszukał wszelkie dostępne książki i informacje w Internecie na ten temat, a
w chwili obecnej czekał na dostawcę, który miał dostarczyć owe karty, mapę oraz
artefakty znalezione przez ekipę badawczą profesora Cartera sprzed osiemnastu
laty. Był ciekaw jaki sekret się na nich kryje.
- Panie McKoy, dostawca przybył – poinformował
go ochroniarz doktora Jugodina. Uśmiechnął się, skinął głową i ruszył za
mężczyzną zsuwając rozmyślenia o Carterach na boczny tor. Gdyby Nate żył,
pewnie pękłby z zazdrości, że nie bierze udziału w tak niesamowitej ekspedycji
i nie doświadcza możliwości takich odkryć, które mogą być przełomowe. Cóż, tym
razem to on zbierze laury.
* * *
Nie mógł uwierzyć, że są to zagubione karty w tajemniczego manuskryptu
Voynicha, którego nikt jak dotąd nie potrafił odszyfrować. Trzymał je w dłoniach,
na które nałożone miał lateksowe rękawiczki. Wolał nie pozostawiać swoich
odcisków; mógłby przez nieuwagę zamazać odciski kogoś innego, bo każdy z
współczesnych badaczy zabierając się do pracy nad tym dziełem ręce miał
odpowiednio okryte. Ale zapewne jego poprzednicy przeprowadzili wszystkie
możliwe analizy, które jemu nie zostały przekazane. Tym lepiej; zacznie
wszystko od nowa i nie będzie się niczym sugerował – on i pozostali naukowcy.
Usiadł wygodnie na krześle, przypatrując się manuskryptowi z zaciekawieniem.
Nikomu nie przyznał się nigdy do swojej pierwszej specjalizacji. Wolał by
wszyscy uważali, że jest inżynierem budownictwa przemysłowego i nie wiedzieli o
specjalizacji bardziej związanej z archeologią. Lubił mieć przewagę nad
nieświadomymi ludźmi, a poza tym ta specjalizacja z budownictwa starożytnego
była niczym innym jak błędem młodzieńczym, chwilą ekscytacji. Uśmiechnął się
gorzko, podrapał w czoło i spojrzał na notatki jakie sobie przygotował.
Tajemniczy, nigdy nie odszyfrowany manuskrypt MS 408; pod takim numerem został
skatalogowany w Bibliotece Rzadkich Ksiąg Beinecke’a Uniwersytetu Yale. Wiele
osób przypisuje autorstwo m.in.: Rogerowi Baconowi, John’owi Dee, Jakubowi
Horčickiemu z Tepenec i wielu innym. Kolejny ważny fakt - naukowcy aż do dziś
nie potrafią dojść co zawiera i czyjego autorstwa jest ten manuskrypt. Na
forach zetknął się nawet z opiniami, że jest to po prostu jakiś stek bzdur lub
średniowieczny, wymyślny psikus. Po
sześciu godzinach siedzenia nad tymi kartami i on do tego samego wniosku
dochodził. Na kartach nie było nic sensownego. Ale coś nie dawało spokoju
Ian’owi. Mianowicie mapa; a właściwie coś na wzór mapy. W górnym rogu znajdował
się rysunek jakby kompasu wskazującego cztery główne kierunki świata. Na
pożółkłej karcie pergaminowej czarnym atramentem były zrobione kropki, niczym
kleksy, a było ich dokładnie dziewięć. Chwycił kartkę, którą omal nie spalił, a
na której był widoczny znak Krzyżowców.
- To musi być to – szepnął, szukając nerwowo
zapalniczki. Zapalił grubą świecę spoczywającą w stylowym, rzeźbionym
świeczniku i ostrożnie, uważając by nie podpalić, ogrzewał pierwszą z kilku
kart. Po kilku chwilach jego oczom ukazał się upragniony rezultat. Wśród steku
bzdur, na pergaminie pojawiły się kontury. Kiedy wykonał takie same czynności
na wszystkich kartach, zgasił świecę i zaczął się przyglądać temu, co było na
kartach.
- Doszedłeś do czegoś? – zapytał chłodnym,
opanowanym głosem, z wyraźnie słyszalnym akcentem, doktor Jugodin. Stał w drzwiach
ubrany w stylowy, stalowy garnitur, pod którego marynarką spoczywała o ton
ciemniejsza koszula rozpięta przy szyi.
- Możliwe – odparł nawet nie spoglądając w
stronę starszego mężczyzny, bo dalej nie wiedział do czego te kontury prowadzą.
- Przyślę doktora Abaco i jego zespół –
oznajmił tonem nie przyjmującym sprzeciwu i pozostawił Iana samego na kilka minut. Same
kontury niewiele mu mówiły, a poza tym był już zmęczony długim siedzeniem nad
tym, że potrzebował osób trzecich i świeżego spojrzenia kogoś innego. Kiedy
Abaco w końcu pojawił się ze swoimi ludźmi, od razu przystąpił do oględzin, by
już po chwili zauważyć to, co umykało McKoy’owi. Mężczyzna w skupieniu zaczął
ostrożnie przekładać poszczególne karty na pustym stole i układać je na blacie.
- To wygląda jak mapa – zauważył jeden z
badaczy.
-Dwie mapy? – zdziwił się Abaco, lecz po
chwili uśmiechnął się – Te kleksy to punkty na mapie; mapie, którą właśnie
odkryliśmy – rzekł triumfalnie.
- Mapa świata i krzyż? – zdziwił się Ian – Przecież
w Średniowieczu uważali, że ziemia jest płaska.
- Roger Bacon był oświeconym doctor mirabilis[1]
– zauważył asystent, Terry Goldberson. Nie namyślając się długo wyszukał współczesną
mapę świata i naniósł szkic, który znaleźli oraz najprecyzyjniej jak umiał,
naniósł punkty w wyznaczonych miejscach. Do zdumionych naukowców dołączył
niespodziewanie Jugodin.
- Saloman twierdzi, że te karty były
przechowywane i przekazywane w jego rodzinie z pokolenia na pokolenie od bardzo
dawna. Zanim jego pradziadkowie przyjechali do Europy ich rodziny mieszkały w Jordanii.
Ich przodek imieniem Saladyn i tu proszę nie mylić z sułtanem Egiptu, z
Saladynem z dynastii Ajjubidzi – zaczął swój wywód doktor Abaco, który był
najbardziej wtajemniczonym z badaczy w całą sprawę i jako jedyny tak naprawdę
wiedział dla kogo pracuje – Towarzyszył pewnej grupie templariuszy, którzy
przybyli do Ziemi Świętej. Podsłuchując ich rozmowy, Saladyn wykonał kopie
mapy, którą oni posiadali – tu wskazał na mapę z kleksami – Natomiast kilka
kart z manuskryptu powierzyli mu na przechowanie w tajemnicy po tym jak
skierowali się do Egiptu. Spędzili tam kilka dni, a potem rozstali się. Z jego
zeznań wynikało jakoby templariusze schowali w wodach Nilu jakiś drogocenny
skarb. Zauważył również, że bardzo troskliwie opiekowali się pewnym
młodzieńcem. Nie zwracali się ponoć do niego po imieniu tylko mówili o nim ‘Dany
od Boga’.
-
Zatem o jakie imię chodzi? – zapytał nagle Jugodin, uważnie przysłuchując się
rozmowie. Jego surowe oblicze nie zdradzało żadnych emocji, lecz wydawał się
nieco zaniepokojony w tej chwili.
- Jest kilka imion o tym znaczeniu.
Templariusze pochodzili przecież stąd, z Europy, więc może chodzić o
starosłowiańskie Bogdan czy Teodor – odezwał się Abaco, a Ian odniósł wrażenie
jakby mężczyzna wahał się przed podaniem jeszcze jakiegoś imienia, jakby się
wstrzymywał bo to mogłoby rozłościć z jakiegoś powodu Jugodina – Jest jeszcze
jedno imię – zawahał się doktor i poprawił okulary na nosie.
- Przestań z tymi dziecinnymi podchodami.
Nathaniel, prawda? – rzucił szorstko Jugodin i po raz pierwszy Ian zobaczył
złość na twarzy dotąd opanowanego mężczyzny.
Jugodin wkurzył się i miał ochotę komuś przywalić. Mieli w rękach cenny
element układanki, a w chwili obecnej ten element przebywa w kostnicy martwy. Na
dodatek nie miał dawno wiadomości od swojego człowieka. Miał nadzieję, że
pośpieszy się i da im znać jak sprawy się mają.
-
Czekaj, czekaj… - wtrącił się do rozmowy Ian – Czy przypadkiem Saladyn… czy nie
on jest tym tajemniczym księciem z Suriname?
- Zasugerowaliśmy to naukowcom z Muzeum
Historii Naturalnej z Oxfordu. Przeprowadzili odpowiednie badania i doszli do
wniosku, że jest to bardzo prawdopodobne. Zwłaszcza, że w zakodowanym dzienniku
jest imię Saladyn – wyjaśniał Abaco podekscytowany jak małe dziecko.
- Czyli książę ruszył za templariuszami? –
zapytał Ian.
- Tu możemy tylko snuć domysły. Jego dziennik
cały nafaszerowany jest zagadkami – westchnął z ubolewaniem naukowiec i
niepewnie spojrzał na Jugodina.
-
Zrobiliśmy jeszcze dwa testy – odchrząknął niepewnie Abaco, jakby wiedząc, że
tylko jeszcze bardziej go rozwścieczy. Jugodin jednak powstrzymał się; te
informacje są ważne i nie może pozwolić sobie by emocje nad nim zawładnęły.
Skinął zatem na naukowca by kontynuował.
- Jak zauważyliście, na jednej z kart była
plamka zaschłej krwi. Postanowiliśmy ją przebadać i kiedy doszliśmy do imienia,
wzięliśmy próbkę, którą udało się panu zachować i porównaliśmy DNA - tłumaczył
zdenerwowany Abaco.
- I co wykazało badanie? – zapytał
zaciekawiony McKoy. Jego również ciekawiło czyja jest ta krew. Zastanawiał się
czy to kogoś, kto wcześniej pracował nad MS 408 i niechcący ubrudził, czy może
twórcy manuskryptu lub kogoś kto był w jego posiadaniu.
- Wyniki są takie same… znaczy… - Abaco zaczął
zmieszany – Może chodzić o ojca i syna, rodzeństwo lub… - doktor wziął głęboki
oddech – Biorąc pod uwagę różnicę wiekową to niedorzeczne ale… może chodzić
nawet o tę samą osobę.
Kiedy
tylko doktor powiedział te słowa, krew praktycznie odpłynęła z twarzy Jugodina.
Stał niczym zahipnotyzowany, przetwarzając usłyszana informację.
- A ten drugi wynik? – zapytał Ian nie
rozumiejąc co się dzieje, ale najwyraźniej nikt nie zamierzał go wprowadzać w
szczegóły. Czuł się przez to lekko pominięty i urażony tym.
Jugodin
szybko opanował emocje kolejny raz i ponownie dał znać by doktor kontynuował.
- Przebadaliśmy ten artefakt w kształcie koła
z plątaniną dziwnych symboli w środku – tym razem to Goldberson się odezwał –
Sprawdziliśmy promieniowanie i zrobiliśmy datowanie węglem C14. Datowanie
wykazało, że przedmiot pochodzi z trzydziestego lub trzydziestego trzeciego
roku naszej ery. Na tą datę przypisuje się ukrzyżowanie i śmierć Jezusa. Znaki
na nim są charakterystyczne dla krajów Bliskiego i Dalekiego Wschodu; coś
pomiędzy kulturą Indii i Turcji a kulturą Arabską. Zaciekawieni tym, przeprowadziliśmy
test na różne odczyty promieniowania ponieważ ogólny wskaźnik pokazuje
niewielką dawkę, lecz nie możemy dokładnie sprecyzować i ustalić rodzaju
promieniowania – wyjaśnił.
- Ustalcie dokładnie współrzędne geograficzne
i przygotujcie się do podróży – rozporządził surowo Jugodin, który przyswajał i
porządkował zebrane informacje. Być może rzeczywiście mieli do czynienia z
Boskim planem i działaniem, a Nathaneal Carter był jego częścią. Dlatego dzieciak miał tyle siły by stawić mi
opór, zrozumiał nagle i krzywo się uśmiechnął. Uwielbiał takich
przeciwników, a jeśli chodzi o Boga – to i z nim wygra. Nagle jego komórka,
spoczywająca w kieszeni marynarki, zawibrowała dając znać, że przyszła
wiadomość. Odczytał jej treść i uśmiechnął się.
„Carter żyje. Odezwę się później”.
W
końcu jego człowiek dał znać i jak widać była to dobra dla nich wiadomość.
Lourdes
(Francja)
Usiadł na chwilę w fotelu. Łokcie wsparł o oparcia i zaplótł przed sobą. W kominku płomień wesoło
podrygiwał, lecz on był myślami zupełnie gdzie indziej. Potrzebował chwili by
móc pozbierać myśli. By zastanowić się nad wszystkim, nad lawiną wydarzeń,
która toczyła się bez jego zgody. Wydawało mu się, że stracił kontrolę nad
wszystkim, a przede wszystkim nad swoimi emocjami. Zawsze potrafił sobie z nimi
poradzić i przejść nad pewnymi rzeczami do porządku dziennego, jak gdyby nigdy
nic się nie przytrafiło. Ale wszystko szlag trafił, gdy wtedy w klasztorze
poznał Nico. W krótkim czasie stracił i zyskał brata. Jako najstarszy syn
surowego i bezwzględnego półkownika nigdy nie miał lekko, zawsze musiał coś
komuś udowadniać – ojcu, innym a nawet samemu sobie. Nigdy łatwo nie nawiązywał
znajomości i łatwo nie ufał. Zawsze był outsiderem trzymającym wszystkich na
odpowiedni dystans. W pewnym stopniu zmieniło się to w Biurze, kiedy został
agentem. Przydzielono mu zespół, którym miał kierować i przewodzić. Miał być za
nich odpowiedzialny i w ciągu pięciu lat pojawiła się więź. Jak łatwo można
było się domyślić ojciec nigdy nie pochwalał jego wyboru. To nie armia, lubił
powtarzać, jakby się wywyższając. Ale ojciec zmarł. Można nazwać to karmą, bo
nie zginął tak jak zawsze chciał – na polu bitwy walcząc za kraj. Zmarł na raka
płuc zaledwie w pół roku od zdiagnozowania. Po śmierci ojca obaj z Owenem jakby
odetchnęli. Nikt nie kierował ich życiem, nie wyśmiewał, nie upokarzał, nie
pogardzał. Chociaż próbowali przez lata tłumaczyć zachowanie ojca, którego żona
a ich matka została zamordowana przez pijanego kierowcę, pozostawiając go samego
z dwójką małych chłopców.
Zatem
gdy Owen wstąpił w szeregi DEA, owszem bał się o niego, ale i wspierał. Nie
chciał by brat odwrócił się od niego, tylko dlatego, że mógłby przypominać mu
apodyktycznego ojca. Chociaż bywały miedzy nimi ostre kłótnie odnośnie ich
pracy i tego, że któregoś dnia jeden z nich może otrzymać tę złą nowinę. Ale
wtedy, siedem lat temu, nic nie zapowiadało tragedii. Jego brat nie myślał o
złych rzeczach, o tym, że coś może mu się stać. Cieszył się życiem i układał
plany z kobietą, którą zamierzał poślubić. Syriusz miał być świadkiem na tym
ślubie a nie grzebać młodszego brata, na którego pogrzebie niestety nie dane mu
było być, ponieważ musiał się ukrywać.
Nie usłyszał gdy wszedł do pokoju. Dopiero jego głos wyrwał go z zamyśleń.
- O czym myślisz? – zapytał Nathan, siadając
na brzegu łóżka.
- O klasztorze – odparł chłodnym tonem, nawet
na niego nie spoglądając.
- Żałujesz? – zapytał drżącym głosem. Tak
naprawdę bał się usłyszeć prawdę. Niby wszystko wyjaśnili sobie w Pałacu
Papieskim, ale najwyraźniej jednak coś było nie tak. Zauważył, że Syriusz
trzyma się z dala od niego, unika jego spojrzeń i odnosi się chłodno i z
dystansem. A teraz Nate pytał czy żałuje tego, że się poznali.
Syriusz
podniósł głowę i spojrzał mu prosto w oczy.
- Tak – odparł. Nathan aż zamarł. Jego oczy
próbowały wyczytać cokolwiek z zimnego, surowego spojrzenia
Whiteninga.
- Żałuję, bo gdybyśmy się wtedy nie poznali
nie doszłoby do tego – wycedził lodowato, starając się by jego głos nie
zdradzał emocji.
- Co do tego nie masz… - zaczął Nathan – Czy
chcesz czy nie, to jest moje przeznaczenie – z tymi słowami Nathan podniósł się
z łóżka – Nie prosiłem się o
porwanie i torturowanie! – uniósł się gniewem.
- Nie prosiłeś, chociaż moim zdaniem mogłeś im
dać to czego chcieli i na dodatek nie zmienia to faktu iż postępujesz
radykalnie i lekkomyślnie – skrytykował go ostro Syriusz.
- Myślisz, że ja się nie boję? – wyrzucił z
siebie Nathan, starym nawykiem próbując odgarnąć z czoła włosy, których nie
było. A może to nie był nawyk odgarniania włosów? – Myślisz, że i ja nie
zastanawiam się czy nie wysyłam was wszystkich na śmierć? Zgromadzenie prędzej
czy później wpadnie na nasz trop i odkryją fortel z moją śmiercią – tłumaczył,
nie chcąc wracać do tematu tortur.
- Nie chodzi mi tylko o teraz – przypomniał
mu. Nathan spojrzał na niego – Haker Widmo – ciągnął Syriusz, nie ruszając się
z fotela – Bractwo Smoków Podziemi? Współpraca z organizacjami rządowymi? Icarus
jest twoim dziełem… Coś ty sobie do cholery myślał? – wyliczał i tym razem
uniósł się w fotelu.
- Wykorzystywałem swój dar! – podniósł głos
Nathan –Nie mogłem pozwolić byście całe życie ukrywali się i zerkali przez
ramię – wyjaśniał swój punkt widzenia sprawy. Chciał by Syriusz zrozumiał, że
sam podejmuje decyzje od małego i agent musi to zaakceptować. W klasztorze
Syriusz to wiedział, ale Nathan miał wrażenie, że obaj są jak bracia ‘sprzed’ i
‘po’; jakby dzieliły ich pewne etapy, które ich zmieniły.
Na te
słowa Syriusz gorzko się zaśmiał.
- No właśnie! Co by było gdyby Santhez
wiedział, że Widmo to ty? – zapytał ostro. Sam nawet nie chciał o tym myśleć.
- Nie wiedział, chciał wymiany! – krzyknął
wściekły Nathan.
- Że, kurwa, co?! – Syriusz poderwał się
gwałtownie z siedzenia.
- Nie przeklinaj – zwrócił mu ostro uwagę
Nathan. Nienawidził jak ktoś w jego otoczeniu przeklinał – Santhez był
przekonany, że jestem kimś z otoczenia Widma. Mieli wystąpić z żądaniem okupu i
wymiany mnie na Widmo – wyjaśnił, starając się zapanować nad sobą, co było
teraz trudne; odstawił przecież leki i skutki były widoczne od razu. Jego
stabilność psychiczna była w opłakanym stanie – Nie możesz mnie zamknąć w
bezpiecznej bańce i chronić wiecznie przed złem całego świata.
- Czy my właśnie się kłócimy? – zapytał
Syriusz, z którego całe napięcie i złość nagle zeszło. Czuł się strasznie
dziwnie ponieważ była to ich pierwsza w życiu kłótnia. Owszem, sprzeczali się,
ale nigdy nie kłócili. I zdawał sobie sprawę z tego, że nie uchroni Nico przed
całym światem, co nie oznaczało, że przestanie wyrażać swoje zdanie i
niezadowolenie. Taka przecież była rola starszego brata.
- Ja bym to nazwał oczyszczaniem atmosfery –
wzruszył ramionami Nathan, lekko się uśmiechając. Był wdzięczny Syriuszowi za
to, że zakończył tę kłótnię, bo teraz tego nie potrzebowali. Wiedział, że
czasem podejmuje radykalne decyzje ale to samo tyczyło się Syriusza i reszty.
- Rozmowa wersalikami z wykrzyknikami?
- Coś koło tego – zaśmiał się Nathan.
- Kiepsko nam to wychodzi – skwitował ich kłótnie
Syriusz – Nie umiemy pozwolić by inni się o nas troszczyli. Zawsze to my
troszczymy się o innych – zauważył – Straciłem Owena… - Syriusz podszedł do
Cartera i chwycił jego twarz w swoje silne dłonie – Jestem cholernym egoistą,
nazwij to jak chcesz ale nie pozwolę by cokolwiek ci się stało i jeśli ma to
oznaczać ochrona ciebie przed samym sobą to, to uczynię – zapewnił go
stanowczo.
- Potrzebuję twej siły. Potrzebuję byś był przy mnie i wspierał i
nawet jeśli… – z tymi słowami chwycił Syriusza mocno za nadgarstki – … jeśli
coś mi się stanie, obiecaj, że nie zrezygnujesz i będziesz dalej w agencji.
Dopadniesz… Jugodina – to nazwisko ledwie wykrztusił, jakby samo jego
wymówienie było trujące – i sprowadzisz wszystkich bezpiecznie do domu. Obiecaj
– ostatnie słowo mocno wycedził. Jego błękitne oczy były utkwione w czarnych.
- Obiecuję – przysiągł Syriusz.
- Wiesz, że jesteśmy parą świrusów? – zauważył
Nico lekko się uśmiechając – Jeśli przeżyjemy, to udamy się na specjalną
terapię.
- Koniecznie – usłyszeli w drzwiach i gdy
odwrócili się zobaczyli Elizabeth, Susan i Jake’a.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz