A/N: Udało się! Wiem, wiem... poślizg 2 tygodnie miałam bo obiecałam w styczniu rozdział ale tak to jest jak wen niedomaga i pracuje się na zmiany w każdy dzień :/ No ale udało się chociaż ciężko było i myślałam, że nie dam rady. Zatem miłego czytania.
**Chandni**
Antarktyda – Wyspa Króla Jerzego
-
Mayday… mayday… – w eter poszedł przerywany przekaz. Mężczyzna, który go nadał
spojrzał w niebo i zrobił znak krzyża. Miał tylko nadzieję, że pozostali
wykonają swoje zadanie. Siedział oparty o zanurzony w śniegu kadłub samolotu,
którym przylecieli zaledwie półgodziny temu. Ledwie zdążyli wysiąść, gdy
zostali zaatakowani przez ludzi Jugodina. Wszystko wydarzyło się tak szybko…
- Za
szybko… - szepnął i zakaszlał. Otarł dłonią kącik warg i dostrzegł krew. Jego
koniec był bliski. DiPiatze spojrzał wokół siebie. Dwóch agentów leżało w
śniegu zabitych. Trzech najemników też zginęło, lecz czterech innych wciąż żyło
i niebezpiecznie zbliżało się do niego.
- Nie
trzeba było tu przylatywać, klecho – zakpił jeden z najemników mający ciężki
rosyjski akcent – Władza należy do nas.
- Władza należy tylko do Boga – usłyszeli
nagle czyjś głos i po chwili DiPiatze zobaczył jak ciała czterech najemników
przeszywają ostrza mieczy. Po chwili wszyscy padają martwi na ziemię. Oczom
watykańskiego zakonnika ukazali się czterej mężczyźni ubrani w typowe stroje
dostosowane do warunków pogodowych i klimatycznych. Kiedy się zbliżyli,
zauważył u każdego z nich na rękawie kurtki, naszywki z emblematami stacji
polarnych.
- Kim… - DiPiatze zakaszlał i mocniej
przycisnął dłoń do krwawiącej rany.
- Czy to prawda? – jeden z mężczyzn wyciągnął
z kurtki telefon i pokazał zakonnikowi zdjęcie – On jest Danym od Boga? –
zapytał. DiPiatze wahał się z odpowiedzią. Wtem jego wzrok przykuł sygnet na
dłoni mężczyzny – sygnet z symbolem krzyża templariuszy przeoranego Gwiazda
Dawida.
- Jesteście potomkami Misjonarzy – powiedział
uśmiechając się lekko – Strzeżecie… - zakaszlał i z bólu jęknął. Nie miał siły
już walczyć – Nadszedł czas byście mu pomogli… - spojrzał na nich, po czym
wziął ostatni w swoim życiu oddech i zamknął oczy.
- Spoczywaj w pokoju, bracie – powiedział
mężczyzna, po czym odwrócił się do współbraci – Nadszedł czas – oznajmił.
Valparaiso – Chile
Stała przy brzegu, w porcie, wpatrując się
w łagodnie szumiące fale oceanu. Na wprost był bezmiar głębin a za nią
rozciągało się tętniące, jeszcze o tej porze dnia, miasto. Miała na sobie
bawełniane szorty do połowy ud, trampki i koszulkę z rękawkiem. Czarne włosy
splotła w warkocz, a na plechach miała niewielki plecak. Wyglądała jak typowa
turystka, która przybyła tu na odpoczynek z obcego kraju, bo chociaż
perfekcyjnie mówiła po hiszpańsku to jednak angielski akcent zdradzał iż nie
jest krajanką. Delikatna bryza owiewała jej jasną skórę, muskając delikatnie
niczym dłonie ukochanej osoby. Cichutkie jęknięcie wydobyło się gdzieś z jej
głębi. Miała chwilę by się rozsypać i pozwolić na odrobinę słabości, która
ostatnio była niczym luksus dla nich wszystkich a wiedziała doskonale, że to
dopiero początek. Tak bardzo chciała by to wszystko już się skończyło, by mogli
do siebie wrócić i cieszyć się sobą tak normalnie i zwyczajnie jak to powinno
być między dwojgiem zakochanych w sobie ludzi. Ale zamiast tego przypłynęła
właśnie do Valparaiso, miasta w środkowej części Chile, leżącego u podnóża
Andów, w towarzystwie zakonnika Pugnus Dei Darrena Kristssena i agenta Icarusa
Alaric’a Boyd’a. Spojrzała przez ramie; jej towarzysze właśnie rozmawiali z miejscowym marynarzem i
czekali na przybycie Loli. Lola miała być ich przewodniczką po mieście, a
przede wszystkim miała im dostarczyć niezbędnych informacji dotyczących
poczynań Zgromadzenia, które też przybyło do tego miasta. A poza tym, jakby to
wyglądało; jedna dziewczyna w towarzystwie dwóch mężczyzn? Od razu padłyby
podejrzenia na nich. Na czas podróży Darren postanowił zdjąć habit i tylko
specyficzny sygnet mógł zdradzać iż nie jest zwykłym cywilem.
- Hej, Piękna! – zawołał na nią Alaric.
Mężczyzna był po czterdziestce, wysoki i dobrze zbudowany a na dodatek był
przystojny niczym z brazylijskiej telenoweli, dlatego był poza jakimikolwiek
podejrzeniami o szpiegostwo, chociaż właśnie tym jeszcze niedawno się zajmował.
Susan westchnęła i ruszyła w stronę SUV’a jaki właśnie podjechał.
Po krótkim przedstawieniu siebie
nawzajem, ruszyli w drogę do miasta by ulokować się, w mało rzucającym się w
oczy, motelu.
- Miałaś kontakt z Centralą? – zapytał Darren
spoglądając na latynoskę wyczekująco.
- Tak – odparła niezadowolonym tonem –
Odebrali sygnał ‘Mayday’ od ekipy księdza DiPiatze. Udało im się wylądować ale
zaraz po opuszczeniu awionetki zostali zaatakowani.
- Kurwa – wymsknęło się Boyd’owi, natomiast
Darren wykonał znak krzyża i spojrzał ponownie na kobietę.
- Coś jeszcze? – dopytywał, bo wiedział, że
była dalsza część.
- Czy wasi Misjonarze mogli zostawić na straży
tych artefaktów swoich potomków? – zapytała rzucając szybkie spojrzenie na
zakonnika.
- Mogli – Susan odezwała się z tylnego
siedzenia – Wyszli z ukrycia? – zapytała i spojrzała zdziwiona bowiem od trójki
towarzyszy uzyskała zdziwione lecz pełne uznania spojrzenia – No co? –
wzruszyła ramionami.
- Nic – odparł rozbawiony Boyd. Musiał
przyznać, że podobało mu się nastawienie dziewczyny, która była cholernie
zdeterminowana by aktywnie brać udział w misji.
- Załatwili ludzi Zgromadzenia na
Antarktydzie. Wiem również, że skrzyżowali swe miecze z karkami chłopaków w
Rosji – przekazała zatrzymując samochód na światłach.
- Znaczy, że obserwują nas – uświadomiła sobie
Susan, zapatrując się w szybę i widok za nią.
- Co to dla nas oznacza? – dopytywała Lola,
która była kobietą średniego wzrostu, o przeciętnej urodzie i raczej chłopięcym
stylu bycia.
- Że będziemy mieć dodatkowe wsparcie –
oznajmił Darren.
- Myślisz, że będą chętni do współpracy? –
zdziwiła się Lola, sprawnie prowadząc samochód i analizując zebrane informacje.
- Przekonamy się. Z bożą pomocą wszystko jest
możliwe – odpowiedział Darren z nikłym uśmiechem na twarzy.
- A Zgromadzenie? – podjął temat Boyd.
Wiedział, że każde z nich chciało wiedzieć jak się maja te sprawy.
- Przybyli tu rano, ulokowali się na drugim
krańcu miasta, bliżej gór i rozpytywali mieszkańców na temat lokalnych zabytków
– oznajmiła Lola.
- Wiedzą czego maja szukać? – zapytała nagle
Susan, no co odpowiedział nieco rozbawiony Boyd:
- A my wiemy?
- Wiemy – odparła nieco kąśliwie Susan i
posłała mu ostre spojrzenie – Ale nie będziemy niczego szukać. Spróbujemy na wiązać
współpracę z Misjonarzami – oznajmiła po namyśle.
- Oho, ktoś ma plan działania. Dziurawy i to
sporo – zauważył złośliwie i wysiadł z samochodu, bowiem właśnie dotarli pod
motel. Susan również wyskoczyła z samochodu jak oparzona i zaszła mu drogę.
- Myślisz, że jest mi przyjemnie być tu z wami
zamiast z Nathanem? Ja również chciałabym mieć lepszy plan ale w tej sytuacji
się nie da – mówiła ostrym tonem, starając się nie podnosić głosu –
Improwizujemy, do cholery ciężkiej, a ja jestem tak nieludzko przerażona, że
nawet nie zdajesz sobie z tego sprawy. Dla ciebie to szkółka niedzielna –
dźgnęła go palcem w pierś – Zgromadzenie chce artefaktów, które mogą doprowadzić
do zagłady naszego świata i może nie jestem Larą Croft, to jednak zrobię co w
mojej mocy by temu zapobiec – dodała, odwróciła się na pięcie i wmaszerowała
szybko do recepcji by odebrać klucze od pokoju, który miała zajmować z Lolą.
***
-
Jak się masz? – zapytała Lola, gdy obie zostały same w pokoju i rozpakowały
najpotrzebniejsze rzeczy.
- Trzymam się – odpowiedziała Susan znad
laptopa. Przeglądała właśnie mapę Google Earth i notatki jakie sporządziła dla
siebie podczas długich narad w Lourdes.
- Nieźle mu przygadałaś – przyznała z aprobatą
– Takim jak on trzeba ucierać nosa – prychnęła.
- Wiem, że plan jest dziurawy ale nie aż tak. Mam
nadzieję, że nie będziemy musieli długo czekać na nawiązanie kontaktu ze strony
Misjonarzy – odpowiedziała, lekko się uśmiechając i spoglądając na Lolę.
- Bardzo go kochasz – zauważyła Lola – W naszym
zawodzie to niebezpieczne ale takim ludziom jak ty zazdroszczę tego…
- Jak widzisz nie ma czego – oznajmiła ponuro
Susan – Ale jeśli tylko przeżyjemy to nie mam zamiaru pozwolić mu odejść –
dodała stanowczo.
- Jesteś silną kobietą, Susan – bez pukania do
pokoju w paradowali mężczyźni. Alaric wyszczerzył się w uśmiechu.
- Twoje ego ucierpiało gdy wytknęłam palcem,
że bierzesz udział w szkółce niedzielnej? – prychnęła Susan posyłając mu kpiące
spojrzenie – A teraz jeszcze komplement… przynieść lodu? Twoje ego musi być
bardzo posiniaczone.
- Och, ktoś tu ma cięty języczek – zakpił Alaric,
siadając wygodnie na krześle. Wolał nie siadać obok wkurzonej dziewczyny – Nie bój
się maleńka, moje ego przetrzyma twoją ciętą ripostę do końca ekspedycji.
- Powinniśmy się przespać – zaproponował Darren,
zmieniając temat na bardziej pasujący do sytuacji.
- Biorę pierwszą wartę – oznajmił Boyd,
unosząc dłoń do góry.
- To dobrze, bo nie usnęłabym słysząc za
ścianą głośne chrapanie – powiedziała słodko Susan, niewinnie i słodko uśmiechając
się do agenta.
- Ja nie chrapię! – obruszył się – Nie chrapię!
– wykrzykiwał, gdy Darren wyprowadzał go z pokoju.
- Dobrej nocy – rzucił zakonnik, zamykając za
nimi drzwi.
***
Susan zeszła na dół do automatu z
napojami, który wcześniej widziała. Trzy godziny wierciła się na swoim łóżku nie
mogąc zasnąć, aż w końcu skapitulowała i oznajmiła Loli, że idzie na dół, do
recepcji, gdzie widziała w automacie butelkę z mlekiem. Miała zamiar podgrzać je
w mikrofali, która była na wyposażeniu ich pokoju i wypić w nadziei, że ciepłe
mleko pomoże jej się zdrzemnąć chociaż chwilę. Lola chciała od razu z nią iść
ale Susan zapewniła, że nie potrzebuje opiekunki bo nic się przecież nie stanie.
Przecież recepcja była zaledwie dwa piętra niżej, a okolica bardzo spokojna.
I tak
też było. Recepcjonista drzemał za ladą, drzwi wejściowe były zamknięte, a
maleńki telewizor nadawał ostatni lokalny program nocny. Duży wiatrak leniwie
kręcił się pod sufitem ledwie dając jakiekolwiek ochłodzenie. Susan lekko uśmiechnęła
się na ten widok. Podeszła do automatu, wrzuciła pieniążka i nacisnęła guzik.
- Działaj tylko – błagała szeptem zdesperowana.
Chciała chociaż trochę się wyspać by być w formie rano, a bez snu to nie mogło przejść.
Dlatego gdy butelka z brzękiem spadła do podajnika, chwyciła ja szubko i
pośpiesznie zawróciła w stronę drewnianych, skrzypiących schodów, które były
pogrążone w półmroku. Zdążyła postawić jedną stopę na stopniu, gdy nagle ktoś
ją zaszedł od tyłu, jedną ręką oplótł jej pierś a drugą przysłonił usta by nie
krzyknęła. Susan zdrętwiała; strach na chwilę zawładnął jej ciałem lecz szybko
odegnała przerażenie i pozwoliła by lekcje samoobrony Darrena nie poszły na
marne. Jedna ręką chwyciła dłoń napastnika, która zakrywała jej usta i mocno wygięła,
nogę podkurczyła i gwałtownie opuściła uderzając piętą w stopę napastnika,
który nieco zwolnił uchwyt na jej tułowiu. Wykorzystując sytuację, szybko okręciła
się i zamachnęła butelką z mlekiem. Niestety napastnik odzyskał rezon i
przewidział jej ruch; chwycił za butelkę i wyrwał jej z ręki.
- Nie jestem wrogiem – warknął szeptem po
angielsku – Ponoć szukacie nas – dodał nieco spokojniej i ku zaskoczeniu Susan,
oddał jej butelkę z mlekiem. Dopiero wtedy Susan dostrzegła sygnet na dłoni
mężczyzny, który mógł być niewiele starszy od niej.
Sygnet
przedstawiał krzyż templariuszy przeorany gwiazdą Dawida - Jestem Diego i mamy
problem – szepnął.
Susan
rozejrzała się po schodach i holu i kiedy była pewna, że ich mała walka nie została
zauważona przez nikogo – właściciel dalej pochrapywał na bujanym krześle za
ladą – skinęła głową i poprowadziła na górę do pokoju. Po drodze zastukała do
Darren’a i Alaric’a by przyszli.
- Wiec jesteś potomkiem Misjonarzy.
Templariusz, Bożogrobcow czy… - Alaric stał ze skrzyżowanymi ramionami opierając
się o drzwi, jakby pilnując by przybysz nimi nie wyszedł.
- Po prostu Misjonarz – Diego wzruszył ramionami
– Dostaliśmy informacje od współbraci ze stacji badawczej na Antarktydzie, że
nadszedł czas by wkroczyć do akcji. Cały czas obserwowaliśmy poczynania
Zgromadzenia Czeszek czekając tylko na to kiedy Fanatyk zechce tej władzy dla
siebie – tłumaczył cierpliwie, siedząc na krześle, niczym podczas przesłuchania.
- Czy wiedzieliście o Nathanie? – zapytała Susan
ze ściśniętym sercem – Wiedzieliście, że mogą go skrzywdzić? – w tym pytaniu
można było wyczuć żal i złość zranionej, zakochanej kobiety.
- Nie byliśmy pewni czy to on; czy to Nathan
Carter jest Danym od Boga, o którym było nam przekazywane z pokolenia na pokolenie.
Nigdzie nikt nie notował obietnicy jaką złożyli nasi przodkowie, ani nikt nie
zapisał dokładnej historii. Oni też nam jej nawet słownie nie przekazali. Uczyli
nas, z pokolenia na pokolenia, jak chronić święte artefakty, gdzie przenieść w
razie nagłej potrzeby i że nadejdzie dzień, który właśnie nadszedł…. –
odpowiedział.
- Dzień, w którym wyjdziecie z ukrycia i
przyłączycie się do walki ze złem – odgadł Darren wtrącając się do rozmowy.
- Widzę, że i Pugnus Dei przyłączyło się do
walki – Diego wskazał palcem sygnet zakonnika.
- Nico… Nathaneal jest dla mnie jak młodszy
brat i chcę bożej sprawiedliwości dla tych bestii – oznajmił Kristssen, z determinacją
wypisana na twarzy – Ale nie dlatego przychodzisz. Coś się stało, prawda?
Latynos
opuścił głowę. Jego gęste kręcone, długie do ramion włosy przysłoniły mu posępny
wyraz twarzy. Mężczyzna wziął głęboki wdech.
- Hańba na tego plugawego zdrajcę – Diego podniósł
gwałtownie głowę, tak iż zobaczyli gniewne, czarne oczy mężczyzny - Dominic był
z nami pięć lat, był naszym współbratem... A kiedy dostaliśmy wiadomość, że
czas działać... plugawiec okazał się zdrajcą!
- Opowiedz, co się stało – rozkazał Alaric, odsuwając
się nieco od drzwi.
- Mieliśmy się zebrać o świecie. Wiedzieliśmy,
że Zgromadzenie lada chwila tu dotrze ale też wiedzieliśmy, że pojawią się
ludzie od Danego od Boga by nas wesprzeć. Dlatego mieliśmy ustalić kto będzie
obserwował działania Zgromadzenia podczas gdy reszta miała udać się na
spotkanie z wami – zaczął opowiadać, już nieco opanowanym tonem – Zostałem wytypowany
by obserwować Zgromadzenie, zatem udałem się w rejony naszego Parku Rezerwacyjnego,
nad jezioro, gdzie Zgromadzenie rozbiło obóz. Udawałem rybaka, który przyszedł na
łowy. Po trzech godzinach zaniepokoiłem się tym iż nie dostawałem żadnych
informacji od współbraci. Mój telefon milczał a umówiliśmy się, że będziemy w
stałym kontakcie. Już chciałem zadzwonić, gdy dostałem sms’a – tu wyciągnął z kieszeni
spodni stary telefon i pokazał treść wiadomości.
- Dominic zdradził. Uciekaj! – Lola odczytała
na głos.
- Nie namyślając się dłużej, starając się zachować
pozory, uciekłem. Wróciłem do miasta i odczekałem godzinę. Kiedy nie zauważyłem
nic niepokojącego wróciłem do naszego domu, gdzie znalazłem współbraci martwych
– w tym miejscu głos Diega lekko załamał się. Mężczyzna odwrócił od nich swoją
twarz – Otruł ich podczas posiłku, bo wiedział, że nie pokonałby ich w walce w
ręcz – oznajmił ciężkim tonem.
- Przyczaiłeś się i pod osłoną nocy
postanowiłeś nawiązać z nami kontakt – domyślił się Alaric – Ale skąd
wiedziałeś, że to my?
- Mój kuzyn pracuje w porcie. Zadzwonił i poinformował
o pojawieniu się grupki ludzi rozmawiających po angielsku. Wychwycił słowa mu
potrzebne: krzyż i gwiazda Dawida – wyjaśnił Diego.
- Skąd mamy pewność, że nie tylko Dominic
zdradził? – Boyd wyciągnął zza pleców broń, którą tam włożył idąc do pokoju
obok. Przezorny zawsze ubezpieczony, powtarzał zawsze.
-
Musicie mi jakoś zaufać bo i wy bacie w swoim gronie zdrajcę i to bardzo wam
bliskiego – odpowiedział Diego, na co reszta drgnęła niespokojnie. Skąd u licha
mógł wiedzieć, że i oni maja kreta? Na to jednak nie mieli czasu – A czas nagli, bo zapewne Dominic zdążył już
powiedzieć, gdzie jest artefakt – ciągnął Diego, podnosząc się z krzesła.
- Więc, co proponujesz? – zapytała Lola z
zaciekawieniem. W końcu jakaś akcja zaczynała się dziać.
- Odciągnąć ich uwagę – odpowiedział prosto,
uśmiechając się tajemniczo.