wtorek, 30 grudnia 2014

Rozdział 28



A/N: Nie mam pojęcia czy ktoś jeszcze czyta to opowiadanie ale jeśli tak to dla wytrwałych obiecany rozdział :) Wen bardzo ostatnio nie dopisywał :/ Ale sie na chwilę odnalazł dlatego podsyłam. Trzymajcie kciuki by w Nowym Roku było lepiej. Życzę Wam udanego Sylwestra i duuuuużo wena w Nowym Roku!!
**Chandni**

Lahore, Pakistan
André wszedł do katedry Najświętszego Serca znajdującej się w Lahore, mieście położonym na wschodzie Pakistanu, tuż przy liceum pod wezwaniem świętego Antoniego. Katedra powstała na początku XX wieku i była zbudowany z czerwonej cegły, a oni potrzebowali czegoś starszego, znacznie starszego. A przynajmniej tak im się wydawało. Jednakże podczas wczorajszego rozeznania jakie zrobili zaraz po przyjeździe do miasta, zauważyli symbol, o którym niedawno powiedział im Modo - symbol Chi-Rho z wpisanymi liczbami 5 i 3, który znajdował się na cegle w fasadzie tuż nad bocznymi drzwiami wejściowymi do katedry, w pobliżu dużego, okrągłego ornamentu, który odciągał uwagę przechodniów od małego malunku wyżłobionego w cegle. Mogło to oznaczać iż natrafili na właściwe miejsce bez zbędnych problemów i długiego poszukiwania. Ale coś podpowiadało Phillipsowi, że jednak tak łatwo może im nie pójść, zwłaszcza, że odczyty radioaktywne, termalne i sejsmologiczne nie wykazywały żadnych szczególnych uchybień od normy. Dlatego też André przekonał agentów, którzy z nim byli by rozejrzeli się po samym wnętrzu katedry.
 - Myślisz, że możemy tu coś znaleźć? – zapytał półszeptem Sam, rozglądając się po wnętrzu bazyliki. Miał dziwne uczucie jakby swoją obecnością bezcześcili to święte miejsce.
 - Nie dowiemy się dopóki nie rozejrzymy się – oznajmił André, wzruszając ramionami. Szedł uważnie rozglądając się; patrzył na sufit, na skromne ornamenty na ścianach, brązowe ławy dla wiernych, majestatyczne figury świętych, które spoglądały na nich z góry jakby niemo obserwując ich każdy ruch. Sam i ich towarzysz, Eric Petcau, podążyli jego śladem i również rozglądali się uważnie zaglądając w każdy zakamarek, łącznie z konfesjonałami. Katedra była sporych rozmiarów, a oni nie mieli zbyt dużo czasu na szukanie wskazówek. Tak naprawdę to Katedra była ich pierwszym miejscem, w którym zaczęli szukać i jeśli tu niczego nie znajdą to tylko stracą cenny czas na dalsze poszukiwania a nie wiedzieli na jakim etapie byli ludzie Zgromadzenia. Phillips próbował sobie wyobrazić, gdzie – na miejscu Misjonarzy – umieściłby jakąś wskazówkę; nie wierzył, że artefakt znajdował się w katedrze. To byłoby zbyt proste, zakpił w duchu.
 - Andrè! – zawołał nagle Sam, który klęczał na posadzce obok starego bocznego ołtarza, który był akurat w remoncie. Phillips wątpił by agent postanowił pomodlić się do jakiegoś świętego o pomoc we wskazaniu właściwego miejsca, zatem mężczyzna musiał na coś natrafić. Czym prędzej podbiegł zatem do agenta.
 - Tu jest nasz symbol – wskazał rękę i nachylił się. Delikatnie dłonią przejechał wokół wyżłobień – Nie pasuje tu zupełnie. Cała posadzka jest z biało-czarnych kafli a to jest piaskowiec i to zdecydowanie za duży – oznajmił, spoglądając na swoich towarzyszy.
 - Katakumby? – zapytał Eric, marszcząc brwi i kucając obok kolegi.
 - Nie dowiemy się dopóki nie ruszymy tej płyty i nie zajrzymy do środka – odpowiedział Sam i chwycił za swój plecak – Niech jeden z was stanie na czujce – polecił i uśmiechnął się widząc potrzebne przyrządy leżące pod rusztowaniem jakie stało w pobliżu remontowanego ołtarza.
         Nie trwało to nawet piętnastu minut; Sam błyskawicznie i sprawnie uporał się z bryłą z piaskowca i już po chwili ukazało im się wejście do katakumb.
 - Nie ma schodów – zauważył Eric, świecąc latarką do wnętrza. Nie podobało mu się to wcale ale miał nadzieję, że jednak tam na dole coś znajdą.
 - Zrobimy tak. Ja i Andrè zejdziemy na dół po linie. Eric będziesz stał na czujce i jednocześnie asekurował zejście – oznajmił Sam. Wiedział, że każda minuta się liczyła więc musieli działać szybko. Wyciągnął z plecaka linę do wspinaczki. Miał nadzieję, że lina ma wystarczającą długość. Jeden jej kraniec przywiązał do kamiennego posągu przedstawiającego, o ironio, świętego Antoniego, a drugi kraniec spuścił do wnętrza dziury.
 - W razie czego nadam sygnał na G-shock’a – oznajmił Petkau, kiedy Phillips zniknął w dziurze a następnie do zejścia, z latarką w zębach, na dół szykował się Brandley.
 - Trzy metry – usłyszał Sam, będąc w połowie zejścia na dół i spojrzał na Phillipsa, który rozglądał się po pomieszczeniu, do którego i Brandley schodził.
 - Masz coś? – zapytał, chowając latarkę na chwilę do kieszeni kurtki i  zeskakując ostatnie pół metra, sprawiając iż kurz uniósł się do góry i wdarł się do jego nozdrzy, drapiąc niemile w gardło. Sam stłumił kichnięcie – Ludzie, tona tu tego – zamachał dłonią przed twarzą.
 - No co ty nie powiesz – sarknął Andrè – Tu jest zejście do drugiego pomieszczenia. Tu oprócz kurzu i pajęczyn nie ma niczego. No nie wliczając pająków i zapewne szczurów – archeolog wyszczerzył się w wyzywającym uśmiechu i ruszył schodami do drugiego pomieszczenia. On nie miał doświadczenia w akcjach agentów federalnych ale teraz mógł się odgryźć bo widział jak zieloni w archeologicznych sprawach byli agenci Icarusa. Chociaż jeżeli miał być szczery to Sam nawet dobrze sobie radził. Ale najwyraźniej to dlatego, że znał Nathana. Ale samo znanie Nathana nie czyniło cię specjalistą od archeologii. Nagle Phillips zatrzymał się. Przed nim, na środku ciemnego pomieszczenia znajdował się sarkofag.
 - Czy myślisz o tym o czym ja myślę? – zapytał Brandley podchodząc bliżej i przyglądając się sarkofagowi.
 - Nie jest podpisany, ale wygląda na bardzo stary. Niech no ja się chwilę przypatrzę… - Phillips nachylił się i zaczął badać grobowiec. Palcami jednej ręki dokładnie badał strukturę i rzeźbienia. Drugą ręką przyświecał sobie. Szczelina oddzielająca wieko od reszty grobowca była widoczna i wystarczyło podważyć wieko by dostać się do środka. Nie był on zbytnio zabezpieczony.
 - Średniowiecze? – dopytywał Sam, obserwując poczynania młodego archeologa.
 - Mogłoby się tak zdawać na pierwszy rzut oka ale jest zbyt bogaty. Stawiałbym na późniejszy okres – oznajmił – Pomożesz z wiekiem? – z tymi słowami wziął latarkę w zęby i chwycił z jednej strony za wieko. Sam zrobił dokładnie to samo z drugiej strony. Ostrożnie odsunęli wieko i z bijącym sercem zajrzeli do środka. Ich oczom ukazał się szkielet mężczyzny ubranego w wypłowiały czarny habit i okryty białym płaszczem z dużym czerwonym krzyżem.
 - Poznajesz? – zapytał Andrè, spoglądając wymownie na agenta i ostrożnie sięgając pod płaszcz – Coś tu trzyma w dłoni – oznajmił.
 - A ten sygnet? – zauważył Brandley srebrny pierścień, który widniał na kościach palca. Agent ostrożnie sięgnął po niego ale go nie ściągnął. Wyciągnął swój telefon i zrobił zdjęcie – Potem sprawdzimy – oznajmił – A ty co masz? – Andrè nie zdążył odpowiedzieć; ciszę przerwało pikanie na zegarku Sama - Czas się zbierać, chyba mamy towarzystwo – oznajmił. Phillips skinął głową i szybko schował zawiniątko do worka marynarskiego jaki miał przewieszony przez ramię i obaj mężczyźni pośpiesznie zakryli grobowiec wiekiem. Biegiem następnie udali się do pomieszczenia gdzie była lina.  
         Wyszli w samą porę bo ledwie zdążyli zakryć właz do katakumb, gdy do katedry wtargnęli uzbrojeni najemnicy.
 - Bierz archeologa i wiejcie wejściem od strony zakrystii. Będę was osłaniał – rozkazał Eric, odbezpieczając swoja broń. Wiedział, że nie mają szans w starciu z maszynowymi pistoletami ale musiał odciągnąć uwagę od naukowca i Sama, dlatego pobiegł zupełnie w inną stronę, oddając przy tym trzy strzały w stronę najemników Jugodina.
Sam pchnął Andrè i obaj skuleni zaczęli biec wzdłuż ław, które ich przysłaniały.
 - Eric? – wydyszał Phillips spoglądając przez ramię i pożałował tego. Przez nieuwagę nie zauważył wystającego stopnia, o który zahaczył i wyrżnąłby orła gdyby nie szybki refleks Brandley’a.     
- Poradzi sobie w przeciwieństwie do ciebie - zakpił ostro Sam, spoglądając gniewnie na archeologa – Zbieraj troki – rozkazał, ciągnąc go za poły koszuli. Byli już przy drzwiach zakrystii, gdy nagle z jej wnętrza wyłonił się rosły najemnik.
 - Księżula nie ma ale ja wam pomogę – prychnął mięśniak i natarł na Brandley’a. Sam zrobił unik i kolbą pistoletu zdzielił go w twarz.
 - Słabizna – prychnął mięśniak, wyszczerzając się w kpiącym uśmiechu. Sparował kilka ciosów Sama kpiąc przy tym z agenta cały czas.
 - Sam – zaalarmowany ton głosu Phillipsa dał znać Brandley’owi, że towarzysze mięśniaka zbliżają się w ich kierunku.
 - Do zakrystii – rozkazał Sam, nacierając na mięśniaka niczym napastnik rugby. Obaj mężczyźni polecieli na drewniany konfesjonał. Sam w ostatniej chwili uniknął zderzenia z drewnianymi drzwiczkami, odskoczył lecz zaraz przypadł ponownie do osiłka wymierzając mu kilka precyzyjnych ciosów i pozbawiając go przytomności – Twoje grzechy są ci zatrzymane – prychnął Sam i unikając kul, wbiegł do zakrystii.
 - Nie ma wyjścia! – usłyszał przerażony głos Andrè, który nerwowo poprawiał worek marynarski jaki miał na plecach, a w którym znajdowało się ich znalezisko.
 - Jak to nie? – prychnął Brandley, uśmiechając się złowieszczo – A okno? – z tymi słowami wycelował w witrażowe okno i strzelił – Czas nas nagli – oznajmił widząc przerażoną minę archeologa.
 - Żartujesz?! – pisnął przerażony Andrè, ale posłusznie wziął rozbieg i wyskoczył za Samem. Obaj spadli na maskę starego pick-upa, który był zaparkowany pod oknem, a który najwyraźniej należał do zakonników.
 - Pożyczymy sobie dziadka – oznajmił Sam, chwytając za fraki Phillipsa i zrzucając go niemal z maski samochodu. Obaj wskoczyli do środka; Sam zajął miejsce kierowcy a Andrè pasażera.
 - Tylko niech odpali – błagał Sam, przekręcając kluczyki w stacyjce, nawet się nie zastanawiając nad inteligencja księży, którzy w takim kraju jak ten, pozostawili kluczyki w samochodzie. Ale najwyraźniej rzęch nie kusił tutejszych swoim wyglądem jak i zapachem.
 - Łajno nim przewozili? – Andrè zatkał nos i zaczął mocować się z korbką do otwierania szyb.
 - To nasz najmniejszy z problemów – oznajmił Sam, spoglądając w tył i z piskiem wycofując.
 - Gdzie teraz? – zapytał Phillips, lecz po chwili skulił się na fotelu – Ja pierdolę! – wrzasnął, gdy kula przeleciała tuż obok jego skroni a w przedniej szybie pojawiła się dziura po pocisku.
 - Jak najdalej stąd! – odpowiedział mu Brandley jakby to miało przerażonemu archeologowi w pełni zobrazować nowy plan działania.

poniedziałek, 21 lipca 2014

Rozdział 27



Puerto Plata, Dominikana

Tłum na lotnisku był o tej porze dnia nieznośny. Ludzie kręcili się, przepychali, mówili w praktycznie każdym języku świata niczym na Wieży Babel. W większości byli to turyści, którzy przyjechali odpocząć, chociaż temperatury nie należały do najwyższych o tej porze roku, to jednak zachęcały do odwiedzenia egzotycznej wyspy głównie turystów z pobliskich Stanów Zjednoczonych, Meksyku, Kanady czy Brazylii, oraz z odległej Francji, Niemiec  a  nawet Chin. Lotnisko nie należało do największych i nowoczesnych ale spełniało oczekiwania wybrednych turystów, którzy raczej mieszali się w różnokolorowym tłumie. Dlatego też dwaj mężczyźni w jeansach i bawełnianych koszulkach, w okularach przeciwsłonecznych i z dużymi plecakami nie zwracało na siebie zbytnio uwagi – ot, zwykli turyści; kumple z drużyny sportowej, którzy przyjechali na wakacje. Co innego można było rzec o ich towarzyszu.
Trzeci mężczyzna był średniego wzrostu o rudych kędziorach oraz z kilkudniowym  zarostem.  Stylowe,  czarno-pomarańczowe,  okulary przeciwsłoneczne  przysłaniały jego orzechowe oczy. Ubrany był w czarną bokserkę z napisem Centralne Biuro Inkwizycji a na nią nałożoną  miał bawełnianą koszulkę z krótkim rękawem w  duże hawajskie kwiaty. Spod rękawa koszuli lewego ramienia wystawał skrawek tatuażu. Krótkie spodenki koloru wściekle pomarańczowego zawierały niezliczoną ilość kieszeń, z których coś dziwnego wystawało. Na stopach miał białe mokasyny z wizerunkiem Małego Księcia. Jego plecak również był dużych rozmiarów i pełen naszywek z napisami typu: Wielki Brat Patrzy, Zachowaj spokój i szpieguj, Czytaj książki nie naszywki. Na jego prawym nadgarstki, podobnie jak i u jego kompanów, widniał masywny sportowy zegarek firmy Casio.
- Miałeś się nie rzucać w oczy, a nie wyglądać jak naciapkana choinka w święta - syknął jeden z mężczyzn, gdy w trójkę kierowali się w stronę wyjścia, nie mogąc wciąż uwierzyć, że do tak ważnej misji został przydzielony im właśnie ktoś taki jak osobnik kroczący tuż obok niego.
- Wcale  nie rzucam się w oczy - oznajmił nieurażony słowami towarzysza, wyciągając na moment lizaka, którego intensywnie eksplorował. Na jego wargach zatańczył szeroki uśmiech.
- Informatycy - westchnął z nie zadowoleniem mniej rzucający się w oczy agent Icarusa i spojrzał na swojego kolegę, który myślał identycznie. Mieli nie zwracać na siebie uwagi - tego nauczyli się idealnie w jednostkach SAS, a co wielokrotnie zdało egzamin podczas licznych misji.
- Uważaj bo jeszcze niechcący wykasuję cię z systemu - padła  cięta riposta. Modo uśmiechnął się niewinnie i skierował w stronę wypożyczalni samochodów, która była zaraz przy lotnisku. Od niepamiętnych czasów zawsze iskrzyło na liniach równych agencji, zwłaszcza innych państw. A już najbardziej to miedzy  agentami terenowymi a informatykami. Dlaczego tak się działo to nie mógł zrozumieć, w końcu sam od czasu do czasu wychodził w teren, chociaż jeśli miał być szczery to wolał przytulne lochy Harvardu, za którymi niezmiernie tęsknił. 
- Królestwo z lochy! – westchnął teatralnie, cytując tym samym bohatera sztuki Szekspirowskiej, Ryszarda III. Co prawda w siedzibie MI-5 miał zacne lokum spełniające najwyższe standardy, to jednak loch w Harvardzie miał swój urok, o który wraz z Nico własnoręcznie zadbali, a którego jedno pomieszczenie było wyświetlane wraz z komiksowym Modo na ekranach komputerów, gdy prowadził wideokonferencje i przekazywał ważne informacje.
- Zatem super geniuszu, gdzie najpierw? - sarknął Damien Alexander; mężczyzna podchodzący pod czterdziestkę, średniego wzrostu, o ciemnoblond włosach i orzechowych oczach. Razem z partnerem – Philip’em Acheson’em, który był nieco wyższy i był brązowookim szatynem - mogli uchodzić za zawodników rugby ze swoimi posturami.
- Najpierw znajdziemy bazę noclegową, a następnie udamy się do jakże czarującego miejsca jakim jest biuro lokalnej gazety, gdzie znajduje się archiwum - odpowiedział ze stoickim spokojem, podczas gdy agenci, w miedzy czasie, załatwiali formalności związane z wynajmem samochodu. Oczywiście - jako, że ludzie Icarusa mieli różne statusy od ‘nie do uratowania’ poprzez ‘poległy na polu walki’ - dlatego też podróżowali pod fałszywymi nazwiskami, tak samo jak pozostali członkowie eskapady, w pozostałych krajach.
- Skąd pewność, że to dobra lokalizacja i czego właściwie szukamy? - zadał standardowe pytanie Philip, zerkając na siedzącego na tyłach hakera, kiedy już usadowili się wygodnie w  samochodzie.
-  Zostało nam to objawione przez Sybille i Makbetowskie wiedźmy - odparł śmiertelnie poważny Modo, zerkając na nich znad swojego komputera i wyczekując reakcji byłych SAS. Uwielbiał się z nimi droczyć. Wprawiało go to w dobry nastrój. 
- Odpuść sobie i mów normalnie - zażądał Damien, który tracił już cierpliwość do tego kolesia.
-  Naukowcy znaleźli mapę ukrytą w manuskrypcie, dopasowali współrzędne i wuola, jesteśmy na Dominikanie - wyjaśnił w skrócie Modo, po części mówiąc prawdę a po części kłamiąc. Przecież agenci nie muszą wiedzieć, że lokalizacje pochodzą z wizji jego przyjaciela, który po torturach nie był w najlepszej kondycji psychicznej. Agentom mogłoby się to nie spodobać i uznaliby, że im całkiem odbiło, a przede wszystkim podważyliby poczytalność Nico, nie wspominając o przełożonych. Co innego on; przecież już sam jego wygląd mówił o  nim wiele. Jako haker i szpieg niejedno widział, doszukiwał się spisków tam gdzie inni nie dostrzegali, czytał między wierszami i miał niezłego nosa do afer. Ale tu najważniejszym zadaniem było dopaść tych, którzy skrzywdzili jego przyjaciela, a tego bardzo nie lubił. Zatem Zgromadzenie czekało tylko jedno - sroga zemsta w stylu Modo.
- A czego szukamy? Znaczy wiem, że była mowa o artefaktach i o powstrzymaniu Zgromadzenia. Ale jak mamy znaleźć te artefakty?  - zaczął Philip a Damien mu wtórował.
- No właśnie; zważywszy, dokładnie nie wiemy czym są i jak wyglądają - zauważył i spojrzał w lusterko wsteczne. Chciał zobaczyć reakcję Modo i jak odpowie. Haker tylko spojrzał na nich przygryzając patyczek po lizaku.
- W manuskrypcie naukowcy natrafili na wzmiankę o idealnych replikach znanych nam artefaktów - odparł spokojnie, lekko się uśmiechając do obu agentów – Czyli Arka, Włócznia i te wszystkie inne. Tak, większość została odnaleziona – wtrącił szybciej niż zdołali nawet pomyśleć - My mamy ich nie wyciągać z ukrycia tylko strzec przed ludźmi Zgromadzenia. Chociaż jeśli miałbym być szczery, to nie widzę potrzeby. Moim zdaniem Misjonarze zabezpieczyli się na ewentualność takich szaleńców i fanatyków jak ludzie Zgromadzenia i wyznaczyli do pilnowania ukrytych artefaktów swoich ludzi; potomków lub całkiem mogli zwerbować jakieś świeżynki, no nie? - tłumaczył, i uśmiechnął się na widok nietęgich min agentów, którzy próbowali podążyć tokiem jego rozumowania - Rozejrzymy się po archiwum. Ja zajmę się historyczną częścią a wy przejrzyjcie prasę i nowinki pod kątem dziwnych wydarzeń typu: cudowne uzdrowienia, uchronienie od katastrof i tak dalej. W plecaku mam też sprzęt do pomiarów. Sprawdzimy jak tam u  miejscowych z geodezją, ruchami tektonicznymi, promieniowaniem i polem magnetycznym  i elektromagnetycznym. Chociaż, w sieci znajdę to bez problemu – wzruszył ramionami i wyrzucił przez okno plastikowy patyczek. Na szczęście przed wyjazdem zdążył zrobić zapas swoich ulubionych lizaków, z którymi nie rozstawał się. Były dla niego niczym dobry talizman; jeśli nie ma chociaż jednego przy sobie to zły znak, który przynosi pecha. A oni potrzebują dużo szczęścia w tej misji – dużo przez duże ‘D’.
- A że niby po co to nam? - zdziwił się Damien wysiadając z samochodu.
- A niby po to by wiedzieć. Mówimy o artefaktach, które posiadają nadprzyrodzoną moc, więc logicznym by było by taki przedmiot wytwarzał jakieś pola czy prądy, nie uważacie? Anomalie występują wszędzie, nawet podczas misji wielkich SAS - sarknął, biorąc z bagażnika swoje rzeczy. Mężczyźni tylko wzruszyli ramionami.
- Ty tu jesteś mózgiem - stwierdził Philip.
- A wy mięśniakami - zakpił Modo i skierował się do motelu.
* * *
- Dokładnie, co pana interesuje, doktorze?- Nicolette, dziennikarka z lokalnej gazety Adscene, spojrzała na niego, gdy weszli do archiwum. Niezmiernie zdziwił ją jego wygląd i tytuł doktorski. Nie spodziewała się takiego wyglądu po naukowcu z tak prestiżowej uczelni jaką był niewątpliwie Harvard.
- Tak naprawdę to zbieram materiał dla profesora Malcolma Buchnera - zaczął z czarującym uśmiechem - Widzisz, jestem tu na wakacjach, a biedny profesor dwa tygodnie temu poślizgnął się na schodach i nieszczęśnik złamał nogę - mówił z wyraźnym ubolewaniem i współczuciem w głosie - Sam miał tu przyjechać. Poprosił mnie, skoro i tak miałem przyjechać tu na wakacje, bym zebrał materiał dla niego do artykułu, który pisze na temat Indian i tego jak kolonizacja wpłynęła na podbijanych tubylców. Wiem, że tutejsi Indianie Taino zostali niestety zamordowani w okrutny sposób przez chrześcijańskich kolonizatorów - powiedział lekko się krzywiąc z niesmakiem, starając się zyskać jej przychylność. Ocenianie wydarzeń historycznych pozostawiał historykom, sam zajmował się teraźniejszością i przyszłością. Historię sprawdzał ale jedynie pod kątem poszukiwanych, przez Bractwo bądź Piątkę, osób. Kłamanie przychodziło mu z naturalną łatwością. Jako szpieg musiał być w tym bardzo dobry. Co prawda powiedział trochę prawdy. Po pierwsze był doktorem Harvardu, może nie pod nazwiskiem pod jakim sie przedstawił, ale był; po drugie na Harvardzie rzeczywiście pracował profesor Buchner, który interesował się kolonizacją pierwszych chrześcijan, którzy stali za wymordowaniem wielu plemion indiańskich. Skrzywił się również dlatego, że wiedział jak Nico odebrałby to. Wiedział, że jego przyjaciel nie pochwalał metod stosowanych w średniowieczu przez chrześcijan ale wolał wierzyć, że to nie byli prawdziwi chrześcijanie. Od samego początku istnienia religii ludzie źli i zachłanni wykorzystywali ją do swoich politycznych i bestialskich czynów, czego nigdy nie popierał Nico. Wstydził się nawet za takie haniebne dziedzictwo jakim skalali ich przodkowie. Nico był inny pod względem religijnym i właśnie to przypadło Marmadiukowi do gustu. Ale teraz nie było na to czasu. Archiwum na niego czekało.     
- Ależ oczywiście - uśmiechnęła się do niego - pokażę ci gdzie są kartony z materiałami. zebraliśmy wszystko w jedno miejsce. Wiesz, teraz ludzie wolą wszystko online, ale czasami udostępniamy zbiory lokalnej bibliotece, bo wciąż są zwolennicy tekstu drukowanego - powiedziała prowadząc do pomieszczenia wielkości dwóch średnich pokoi. Stały tam regały a na nich kartony. Na każdym z nich widniała naklejka z wypisanymi rocznikami.
- A ci dwaj… - szepnęła, zwracając uwagę na dwóch rosłych mężczyzn. Większość jej uwagi pochłaniała niezwykła i kontrowersyjna postać doktora o dość oryginalnym nazwisku, Napoleona Solo. Była za młoda lub zbyt zawieszona osobą Modo, by skojarzyć iż takie nazwisko nosił główny bohater amerykańskiego serialu z lat sześćdziesiątych i  siedemdziesiątych pt.: The Man from U.N.C.L.E.
- Ah… - Modo zrobił przepraszającą minę i spojrzał na towarzyszy - To moi koledzy, z którymi tu na wakacje przyjechałem. Zawodnicy rugby, którzy na starość postanowili zrobić dyplom - uśmiechnął się promiennie i pomachał w stronę trzymających się nieco na uboczu towarzyszy.
- I wszystko jasne - uśmiechnęła się i również  pomachała im, po czym z niewesołą miną rzuciła - Musze wracać do pracy, jak coś będę na górze - odpowiedziała nieco zalotnie i ruszyła ku wyjściu. Modo wiedział doskonale, że gdyby jej na to pozwolił to z miłą chęcią zostałaby tu z nimi. Może innym razem, o piękna pani.

* * *
- No dobra, powiedz po co nam informacje na temat mordu lokalnych Indian? - zapytał Damien gdy spotkali się popołudniu w lokalnej knajpce na obiedzie. Modo siedział ze swoim laptopem i przeglądał i katalogował dane.
- Ach bo wiecie, nie mamy nic lepszego do roboty to mogliśmy sobie dla relaksu obejrzeć archiwum i ich kolekcje czasopism – zakpił ostro, znad zamówionego dania, które nie przeszkadzało mu w jednoczesnym pracowaniu – Nie wiem jak wy, ale ja znalazłem kilka obiecujących przepisów kulinarnych – zażartował, lecz po chwili błyskawicznie wytłumaczył. Lada moment a zabiją mnie wzrokiem, prychnął jeszcze w myślach -  A chociażby po to by wiedzieć co zastali tu nasi Misjonarze, gdzie mogli się udać by ukryć artefakt, a przede wszystkim kto mógł im pomagać.
Czy byłe chłopaki z SAS nie mogli zrozumieć jak ważną rolę odgrywa szkic historyczny a reszta jest budowana właśnie na jego płaszczyźnie? Toż to najbardziej logiczne, tak iż dzieciak z podstawówki by zrozumiał. Zastanawiał się Modo, kręcąc nieznacznie głową. Musieli wejść w rozumowanie średniowiecznych rycerzy i sytuacji w jakiej się znaleźli. Zapewne po takiej masakrze dokonanej przez chrześcijańskich kolonizatorów to, ci którzy się ostali przy życiu, nie byli zbyt ufni wobec kolejnych przybyszy ze starego kontynentu. Zatem jak udało im się przekonać miejscowych do współpracy, jeśli rzeczywiście lokalni im pomagali?, zastanawiał się Modo, Ktoś musiał im pomagać bo przecież nie znali terenu. Jeśli tamten Nathan był podobny do jego Nico, to zapewne udało mu się bezproblemowo przekonać lokalnych do współpracy. Nico miał to do siebie, że potrafił przeciągnąć na swoją stronę praktyczne każdego, czego doskonałym przykładem byli jego przyrodni bracia. Niestety, takich osobników bez serca jak członkowie Zgromadzenia, nie dało się przekabacić. Dla Modo byli oni niczym Dalekowie, którzy likwidowali wszystko i wszystkich, którzy stanęli na ich drodze, a Santhez był niczym Lord Vader pragnący przeciągnąć ich na ciemną stronę mocy.
- Na Jowisza! - Modo omal nie wypluł pitego właśnie napoju.
- Gadajże - ponaglili go agenci.
- Mała omyłka mi się wkradła - zaczął, chrząkając by oczyścić gardło, po czym ponownie wlepił wzrok na notatki jakie zrobił - Nasi Misjonarze byli tu na długo przed Kolumbem i przed dokonany mordem Indian, który datowany jest na 1492 rok, a nasi Misjonarze byli, pi przez drzwi, jakieś sto pięćdziesiąt lat wcześniej na Dominikanie.  Zatem daje nam to dwie możliwości - Modo wyciągnął przed siebie pierwszy palec by im to zademonstrować - Nasi Misjonarze łatwo zyskali sobie wsparcie miejscowych i bez problemu zdobyli ich zaufanie. Ale jeśli jakieś sto pięćdziesiąt lat później dochodzi do takiej rzezi… - celowo zawiesił głos by podkreślić grozę sytuacji.
- Albo przenieśli artefakt albo go utracili lub oddali dobrowolnie - podążył jego tokiem myślenia Philip.
- Mogłoby być też tak, że nie zmieniali lokalizacji, a wszyscy pilnujący zostali wymordowani - zwrócił uwagę na taką możliwość Damien.
- Tego musimy się dowiedzieć - westchnął niezadowolony Modo. Tak po prawdzie to nie wiedzieli ile mają czasu. Nie miał pojęcia na jakim etapie byli ludzie Zgromadzenia. Wiedzieli tylko, że w kilku lokalizacjach były rozbieżności  i zastanawiał się jak szybko i czy w ogóle Zgromadzenie Czaszek odkryje, że szukają w niewłaściwym miejscu. Z kieszenie spodni wyciągnął lizak, rozwinął papierek i nie zastanawiając się dłużej włożył go do ust, chwilę delektując się orzeźwiającym smakiem zielonego jabłka. Kliknął na klawiaturze dwa klawisze i na ekranie monitora ukazała mu się mapa z zaznaczonymi punktami. Dwie grupy były już na miejscach. Pozostali byli jeszcze w drodze. Było coś jeszcze, co sfotografował komórką a czego jeszcze nie przejrzał. Rzuciło mu się to już na samym końcu, gdy praktycznie wychodzili z archiwum.  Niewielka wzmianka mówiła o wspaniałych jaskiniach odkrytych na szlaku Dwudziestu-siedmiu Wodospadów Rio Damajagua, które znajdowały się w górach na terenie właśnie Puerto Plata. To nie sama kaskada wodospadów przyciągnęła uwagę Modo, co właśnie owe jaskinie, a precyzyjniej mówiąc, pewne zdjęcie umieszczone w gazecie. Haker przesłał za pomocą łącza wi-fi zdjęcie do laptopa i otworzył je w edytorze zdjęć. Następnie przybliżył wybrany fragment. Jego oczom ukazało się malowidło na skale, które wcześniej było tylko niewyraźnym malunkiem.
- Piktogram - szepnął, dłonią przejeżdżając po ryżawej brodzie - Symbol Chi-Rho - powiedział nieco głośniej, widząc jak agenci przybliżają się i nastawiają uszu - Liczba trzy po lewej a po prawej pięć? - zmarszczył brwi, nie rozumiejąc za bardzo. Czy to jakaś łamigłówka? Kiedy przyjrzał się temu bliżej, dostrzegł, że piktogram został wykonany czymś czerwonym; jeśli miał zgadywać to stawiałby na krew – ot, takie standardowe ostatnio.

- Chi-Rho to symbol Chrystusa, prawda? - zapytał nagle Philip, który zaglądał mu przez ramię na monitor. Co prawda obaj agenci byli na bakier z religią ale co nieco wiedzieli. Możliwe, że gdyby Modo powiedział mu samą nazwę to by nie skojarzył o co mu chodzi, ale narysowany symbol rozpoznawał. 
- Jeśli to symbol, to również symboliczne znaczenie musi mieć trójka i piątka - zauważył Damien. Modo tylko chytrze się uśmiechnął.
 - Mięśniaki jednak potrafią myśleć - zakpił. Wpisał w wyszukiwarkę zapytanie odnośnie symboliki chrześcijańskiej. Po chwili miał już otwarty słownik online na odpowiedniej stronie i we trzech zagłębili się w lekturze. Modo jednak miał wrażenie, że umyka im coś istotnego, coś co mają prosto pod nosem, a tego nie dostrzegają.
- Trzy plus pięć daje nam osiem - mruknął pod nosem.
- Chcesz tam pójść i sprawdzić? - wyrwał go z zamyślenia głos Damiena. Modo skinął tylko głową. Trochę wspinaczki nie zaszkodzi, pomyślał.
- Nathan! - omal nie krzyknął, uzmysławiając sobie to coś co przeoczali i podskoczył jak oparzony, błyskawicznie wpisując w wyszukiwarkę chrzcielne imię przyjaciela - Znaczenie, bla bla bla… - przeglądał pobieżnie informacje, uśmiechając się od czasu do czasu bo cała charakterystyka idealnie pasowała do jego przyjaciela, aż natrafił na to co szukał - Numerologia imienia wynosi trzy lub pięć. Osiem to nowy początek. Pięć to numer łaski ale i męki oznaczającej pięć ran. A trzy to boska perfekcja; przestrzeń, czas i materia - oznajmił zadowolony z nagłego olśnienia.
 - Chcesz powiedzieć, że to nasi Misjonarze pozostawili tę wskazówkę i odnosi się ona do… - zaczął Damien marszcząc brwi lecz Modo mu wpadł w słowo.
 - A jakże by inaczej – prychnął – Jeśli obaj mają to samo imię.
 - Jeśli tamten posiadał jakiś dar – zaczął Philip, przymykając oczy. Sam nie wierzył, że to mówi ale najwyraźniej taka mogła być prawda – Mógł przewidzieć wydarzenia     i pozostawić swojemu następcy wskazówki.
Damien tylko spojrzał zaskoczony na towarzysza, który wzruszył ramionami. Sytuacja rzeczywiście była niezwykła i wkraczała w strefę nadprzyrodzonych zjawisk. Wesoło, rzucił nieco rozbawiony a następnie rzucił na głos:  
- To ja idę załatwić przewodnika – zerwał  się na równe nogi i oddalali by załatwić przewodnika.   
Modo spojrzał jeszcze ostatni raz na monitor i na mapy przedstawiające zarówno pogodę, jak i odczyty geotermalne. W tym rejonie nie ma nic nadzwyczajnego, westchnął, Gdzie jesteś cenny artefakcie?     
Żaden z nich nie zwrócił uwagi na siedzącego w kącie Indianina, który bacznie im się przyglądał i ćmił fajkę. Na jego dłoni błyszczał srebrny sygnet z krzyżem Jerozolimskim, który był  przeorany Gwiazdą Dawida.