** Chandni **
Oxford
– Wielka Brytania
Profesor Carter udzielał właśnie wykładu studentom II roku
wydziału archeologii na uniwersytecie Oxfordzkim na temat: Odkrywcy i ich
podróże a archeologia,
gdy do sali wszedł młody, przystojny mężczyzna z podróżną torbą w ręku. Po
cichu zajął ostatnie miejsce w ławie i zaczął przysłuchiwać się uważnie
wykładowi. Kiedy zajęcia dobiegły końca w sali pozostali tylko profesor i ów
młodzieniec.
- Andrè, miło
cię widzieć! - rzekł Carter ściskając dłoń mężczyzny - Dziękuję, że
zechciałeś przyjechać.
- Nie, profesorze,
to ja dziękuję za zaproszenie - odparł szeroko się uśmiechając.
Był wysokim, dobrze
zbudowanym, o ciemnej karnacji dwudziestoczteroletnim mężczyzną z
charakterystycznymi dużymi, brązowymi oczami. Wiadomość od Profesora otrzymał
zaraz po obronieniu pracy magisterskiej na Wydziale Archeologii we Wrocławiu,
gdzie studiował i żył przez ostatnie pięć lat.
Obaj opuścili teren uniwersytetu i udali się do posiadłości
Cartera, znajdującej się na końcu miasteczka. Około trzeciej popołudniu w domu
Profesora była już spora grupka studentów, którzy uczęszczali na jego wykłady.
Siedzieli w wielkim salonie przed gotyckim kominkiem czekając na wyjaśnienia,
dlaczego zostali po zajęciach wezwani na rozmowę do prywatnej rezydencji
Profesora.
- Pewnie
zastanawiacie się z jakiego powodu zostaliście tu wezwani – zaczął Profesor niepewnie
się uśmiechając. Nie podobało mu się iż jest niespodziewanie oddelegowany na wyprawę
i to z załogą młodych, niedoświadczonych studentów. Co prawda na miejscu miała
na niego czekać grupa wykwalifikowana ale... Ale odkąd wszystkie
ekspedycje sponsorował ekstrawagancki Francis O'Donnel, który znał sie tyle na
archeologii, co Carter na sadzeniu hortensji, można było się wielu drastycznych
sytuacji i zmian spodziewać.
- Zostałem
poproszony abym zebrał ekipę i ruszył do Bega w Afryce. Mamy sprawdzić
pewien trop i zasilić ekspedycję doktora Rudolfa Wolley’a. - oznajmił
przybyłym, aby dłużej nie przeciągać niepewności jaką odczuwali jego słuchacze.
- Pan żartuje,
prawda Profesorze? –zapytała zaskoczona Liz Minouge, która była jedną z
najlepszych studentek na roku, z którym zajęcia przeprowadzał właśnie profesor
Carter.
- Przecież tam nic
nie ma - dodał zdziwiony Paul Rippley, doktorant fizyki kwantowej, który często
współpracował przy pracach archeologicznych.
- Po co mamy tam
jechać? Zasilić Wolley’a? Znów sobie z czymś doktor Szalonogłowy nie radzi? –
zadrwił Marc Wilfryd, który właśnie w tym semestrze bronił swej pracy
magisterskiej u Cartera. Wszyscy studenci przezywali doktora Wolley’a
Szalonogłowym, ponieważ zawsze wpadał na niedorzeczne pomysły, węszył wszędzie
spisek, uważał, że piramidy to lądowiska obcych i wiele innych podobnych. A
przy tym wyglądał jak obślizgły bankier z lat pięćdziesiątych.
- Jest tam o wiele
więcej do odkrycia niż wam się wydaje - odezwał się Andrè
z kąta pokoju jaki
sobie zajął, bacznie obserwując zachowania zebranych. Dokładnie pamięta ten
upalny dzień. Zawsze był ciekaw czy odczytano kartę
z manuskryptu i co oznacza artefakt, którym
oparzył się jego przyjaciel.
- A ty skąd wiesz?
- burknął Marc, niezadowolony z tego iż ktoś może mieć odmienne zdanie niż oni.
- Mój ojciec
pracował z Profesorem Carterem, gdy prowadzili wspólny projekt w Bega. Byłem
tam jako dziecko - oznajmił spokojnie mierząc dokładnie spojrzeniem gburowatego
mężczyznę. Od razu mogło się wywnioskować iż Marc jest zadufanym w sobie
gnojkiem, który uważa, że pozjadał wszystkie rozumy.
- Moi drodzy -
odezwał się szybko Carter nie chcąc by wybuchła kłótnia między Andrè a Markiem
- Jeśli się zgadzacie, to jutro odlatuje prywatny samolot z całym sprzętem i
załogą do Bega. Ten wyjazd zaliczymy wam do dodatkowych praktyk. Zabierzcie
paszporty i letnie ubrania, bo będzie gorąco. Do zobaczenia jutro o
szóstej rano – zakończył, ucinając szybko rodzącą się dysputę i pożegnał
studentów pozostawiając im czas do namysłu.
Kiedy wszyscy
wyszli odwrócił się do Andrè i uśmiechnął.
- Widzisz, życie
profesora nie jest tak łatwe jak sobie każdy wyobraża - westchnął siadając obok
młodzieńca - Opowiadaj, co przez ten czas porabiałeś. Jestem bardzo ciekaw jak
sobie radzisz i jakie jest to miasto,
w którym
studiujesz.
- Jak pisałem,
magister obroniony na Instytucie Archeologii Uniwersytetu Wrocławskiego, z
dwiema specjalizacjami. Zdałem najlepiej z całego roku,
a miasto... -
opowiadał tajemniczo się uśmiechając – Profesorze, miasto naprawdę wspaniałe, z tradycją. Musi Profesor kiedyś tam
pojechać. Polki są bardzo piękne. Wspaniałe jedzenie. Jest dużo miejsc do
zwiedzania nie tylko w tym mieście ale i w okolicy. Urzekły mnie stare lecz
pięknie odmalowane kamieniczki na Rynku. Centrum nocą jak nie z tej epoki.
Latem, szczególnie wieczorami, tętni tam życie towarzyskie. Przyjeżdżają
zagraniczni turyści, a i na uczelni nie brak obcokrajowców. W ciągu tych
pięciu lat zdążyłem poznać ten kraj i to wspaniałe miasto, które stało się dla
mnie drugim domem, którego po śmierci ojca nie mogłem odnaleźć - rzekł
rozglądając się po salonie z ogromnym zainteresowanie. Profesor zawsze umiał
zmienić szary pokój w magiczne pomieszczenie i nadać mu ducha
przeszłości. Mężczyzna zawsze był dla niego niczym drugi ojciec. Obaj świetnie
zawsze potrafili się dogadać i tak wydawałoby się, że będzie podczas tego
wyjazdu, na który André już bardzo się cieszył.
* * *
Grupa dziesięciu, zaspanych jeszcze, osób wtłoczyła się do środka
samolotu. Zdumiało ich luksusowe wyposażenie kabiny pasażerskiej: barek,
skórzane obicia foteli, ława, telewizor z satelitą. To naprawdę był samolot
prywatny i na dodatek pierwszej klasy. Zajęli wygodne miejsca niecierpliwie
czekając aż stewardessy przyniosą im wymarzoną, o tej porze dnia, kawę.
Podczas podróży
mogli zapoznać się dokładniej z tezami i ‘odkryciami’ doktora Szalonogłowego.
Nikt jednak nie komentował całego przedsięwzięcia ani też słuszności ich pobytu
tam. Wszyscy dobrze pamiętali odkrycie sprzed zaledwie kilku tygodni jakiego
dokonał doktor Riggs wraz z paroma innymi młodymi archeologami w Surinamie. Szczycili
się tym bowiem doktor Riggs pochodził
z ich uczelni, ale
nie byli do końca przekonani odnośnie tropu jakim podążali naukowcy. Przecież
Bega należała do ziem jałowych, gdzie raczej nic szczególnego się nigdy nie
wydarzyło. Studenci jednak jednogłośnie doszli do wniosku, że nie ważne jak
bardzo wątpią w słuszność ekspedycji, zawsze jednak to mogą sobie wpisać do CV.
W ich zawodzie zawsze liczyło się doświadczenie, poważanie i ilość ekspedycji.
Oczywiście efekty również były ważne, ale o nie będą martwić się w niedalekiej
przyszłości. Bardziej cieszyła ich perspektywa współpracy z innymi młodymi
naukowcami z pokrewnych dziecin, którzy już czekali na nich na miejscu. Zatem,
nie przejmując się za bardzo, po prostu zajęli się swoimi sprawami by
pozostały czas lotu minął im dość szybko.
* * *
Po upływie dziewięciu godzin dotarli do obozu nad jeziorem.
- Teraz macie czas
dla siebie – oznajmił Carter, po czym wskazał na kobietę stojącą obok w
kapeluszu przeciwsłonecznym, koszuli flanelowej, spodenkach do kolan i ciężkich
butach – Geri rozda wam grafiki w namiocie zwanym Bar O-Five. Zaczniecie od wczesnego świtu. Życzę miłego popołudnia.
Zabrali zatem
grafiki od Geri, pozostawili bagaże w przydzielonych im namiotach i całą grupą
ruszyli nad jezioro. André trzymał się wraz z nimi. Podczas długiego lotu na
tyle już zdołał poznać swoich towarzyszy wyprawy by jednoznacznie stwierdzić,
że w wielu sprawach ma odmienne poglądy i z wieloma
zagadnieniami nie zgadza się, jednak lepiej trzymać się z wrogiem, którego już
się zna niż z takim, z którym jeszcze się nie miało przyjemności. A właśnie za chwilę
będą mieli okazję poznać kilkoro już wykwalifikowanych młodych naukowców,
którzy ukończyli szybciej studia i zasilili ten świeży projekt. Kilkoro
rozbawionych ludzi płynęło motorówką w ich kierunku. Profesor zdążył
poinformować ich, że ten przyjemny dzień przeznaczony jest na integrację –
jakby w ogóle tego potrzebowali, ale takie były wymogi zważywszy na fakt iż
spędzą tu dobrych kilka tygodni. Phillips wolał od razu zabrać się do roboty i
po drodze, przy okazji działania, ewentualnie poznać towarzyszy i miał
przeczucie, że reszta studentów ma podobne zdanie. Pierwszy wysiadł mężczyzna o
przeciętnym wyglądzie lecz z zarozumiałym wyrazem twarzy. Od razu było wiadome,
że jest to inżynier szkockiego pochodzenia Ian McKoy, którego już kilkakrotnie
mieli przyjemność oglądać w magazynach
branżowych. Zaraz za nim wysiedli amerykanin Logan Foster, znany i ceniony
młody lingwista, z rodziny, która miała w tej dziedzinie długą tradycję oraz odkrycie
roku z dziedziny geodezji i kartografii – meksykanka Tityo Alanos. Tuż za nimi
szła piękna dziewczyna, o której podczas lotu napomknął Profesor, a była nią angielka
Susan Wegas, która z wyróżnieniem ukończyła właśnie etnografię i antropologie
kulturową. W łodzi był jeszcze ktoś, kto nie wyszedł od razu, ewidentnie coś
oglądając. Andrè nie od razu go poznał w pełnym świetle słońca, które, pomimo
założonych okularów przeciwsłonecznych, zmuszały go do przymrożenia powiek. Obserwowany
mężczyzna miał na sobie wyłącznie jeansowe krótkie spodenki, na lewym przegubie
sportowy, wodoodporny zegarek, a na prawym nadgarstku specjalny ochraniacz. Prawy
nadgarstek, pomyślał Andrè i z lekkim uśmiechem, ruszył w kierunku łodzi.
- Nadal ukrywasz tę
bliznę co, Carter?! - krzyknął zatrzymując się
w odpowiedniej
odległości. Studenci, którzy przybyli wraz z nimi i Profesorem Carterem
skierowali z zainteresowaniem oczy na Andrè. Kto z obecnych ma
jeszcze takie samo nazwisko jak ich Profesor?, przemykało im przez myśli.
Mężczyzna wyskoczył
z łodzi i pobiegł w kierunku kolegi. W rzeczy samej, był to Nathaneal ‘Nate’
Carter, syn Richarda Cartera. Wysoki, wysportowany, opalony, o jasnych włosach
młody mężczyzna, którego znakiem rozpoznawczym była opaska na prawym nadgarstku.
Z niewiadomych przyczyn, a może z przyzwyczajenia Nate ukrywał bliznę, która
została po oparzeniu. Bliznę dość dziwną, bo na skórze odcisnął się w całości
talizman, którego osiemnaście lat temu dotknął, a który teraz kiedy mężczyzna
dorósł był doskonale odczytywalny na skórze.
Mężczyźni rzucili się sobie w braterskie objęcia. Andrè nie
widział Nate’a od zdania przez siebie matury, co miało miejsce pięć długich lat
temu. Carterowie przygarnęli pod swój dach młodego Phillpisa, gdy jego ojciec
musiał wyjechać do Kanady, a Andrè nie chciał przerywać nauki w połowie roku,
zwłaszcza przed tak ważnym i pierwszym tak dużym dla niego egzaminem. Jednak od
kiedy Andrè wprowadził się do nich stało się pewne jedno; profesor Carter
jawnie zaczął wtedy faworyzować Andrè, wytykając synowi błędy, chociaż
nie wiedział nawet do jakiej szkoły jego jedynak uczęszcza, ani też czym
się zajmuje, nie wspominając już o tym czym się interesuje. Carter
i Andrè zawsze potrafili nawiązać wspólny język, zawsze znajdywali wspólne
tematy do rozmów oraz zainteresowania. Tymczasem relacje Cartera z synem zawsze
były napięte, pełne niezrozumienia, jakby obaj mężczyźni nie potrafili żyć obok
siebie. Nieświadom niczego i nawet nie podejrzewając syna o nadzwyczajne zdolności
Senior uważał iż Nate ledwie zdaje z klasy do klasy i przysparza kłopotów
wychowawczych, gdy w rzeczywistości jego jedynak już chodził na wykłady w
Harvardzie i zajmował trzecią lokatę najbardziej uzdolnionej młodzieży.
Przypadek dopiero sprawił, że Profesor dowiedział się o otrzymanym
stopniu doktorskim przez swojego syna. A pewnego dnia zobaczył Nate’a
pakującego walizki i oznajmiającego,
że wyjeżdża do Oxfordu robić kolejną specjalizację, na krótko przed tym jak sam
Profesor dostał angaż na tej samej uczelni.
A teraz, po tylu latach mailowania, obaj młodzi mężczyźni mieli
sobie dużo do opowiedzenia. Phillips nawet nie spodziewał się, że spotka
swojego przyjaciela na tej ekspedycji. Pamiętał jakie Carterowie mieli relacje,
zatem tym bardziej był zaskoczony, że Nate zgodził się tu przyjechać.
- Profesor nie
powiedział, że przyjedziesz – zaczął Andrè, gdy siedzieli przy piwie w Barze O-Five.
- Nie był pewny czy
się zjawię, choć widuje mnie praktycznie codziennie na uczelni – odpowiedział
Nate, pijąc łyk zimnego piwa.
- No, panie
doktorze, jest pan cały czas zajęty. Najpierw Harvard teraz Oxford. Na
dodatek cały czas bierzesz udział w różnych projektach i konferencjach. Powiedz
staremu przyjacielowi, jakim sposobem...? – tłumaczył zawzięcie Andrè.
Sekretnie zazdrościł umiejętności i łatwości z jaką Nate zdobywał wiedzę. Nate
zawsze należał do enigmatycznych osób, które przyciągają ludzi swoją osobę,
nietypowym wdziękiem, charyzmą i wrodzoną inteligencją. W Nathanie było coś
jeszcze. Coś nieopisanego i Andrè zawsze podejrzewał iż jest to wpływ
znamienia na ręce młodego Cartera.
- Sam chciałbym
wiedzieć. No, ale tak cały czas nie jestem zajęty. Zresztą zmieńmy temat.
Przydałoby się zaznajomić ze współpracownikami – bronił się Carter Junior
błyskawicznie zmieniając temat. Przerażała go myśl tłumaczenia czegoś, czego on
sam w rezultacie nie rozumiał. Dla niego te umiejętności były zarazem darem jak
i przekleństwem.
Wzięli zatem
krzesełka i dołączyli do stolika grupki siedzącej naprzeciw. Akurat trwała tam
dyskusja na temat podróży w czasie.
- Jest to
niemożliwe, powtarzam niemożliwe – oznajmił Logan, który był wysokim mężczyzną
z kilkudniowym zarostem i kanciastymi okularami, w których świetnie wyglądał.
Na głowie panował nieład. Włosy sterczały mu nierówno i nie dało się za żadne
skarby ich poskromić.
- Fizyka nie jest
jeszcze na dostatecznie wysokim poziomie, by to było możliwe. Wiele się
zmieniło i wciąż zmienia w ciągu tysiącleci, ale to i tak nie wystarcza. Nie
jesteśmy nawet w dziesięciu procentach gotowi na takie podróże. Z historią też
kiepsko stoimy. Czasami to, co już jest jasne, okazuje się czymś zupełnie innym
– ciągnął Marc, który nie wyglądał na historyka. Był masywnej postury, o
ciemnej karnacji i długich kruczoczarnych włosach, z charakterystycznym
haczykowatym nosem.
- Z mojego punktu
widzenia jesteśmy gotowi w sześćdziesięciu pięciu procentach, a podróże mogą
być bardzo prawdopodobne i prędzej czy później uda się to. Tylko istnieje
zasadnicze pytanie czy znajdzie się szaleniec, który zbuduje maszynę do podróży
w czasie, która zadziała? A jeśli tak, to czy zdajemy sobie sprawę z
konsekwencji jakie takie podróże mogą ze sobą nieść? – odezwał się
wreszcie Nate.
- Nie wymądrzaj się
tak. To, że twój ojciec jest naszym Profesorem i szefem naszej ekspedycji, o
niczym nie świadczy. Uważasz, że pozjadałeś wszystkie rozumy?! – burknął ostro
Ian, który był najstarszy i miał doświadczenie,
o jakim inni tylko
mogli pomarzyć. Na dodatek pracował wcześniej w wielkich korporacjach i znał
się doskonale na rzeczy, co bardzo często lubił dawać do zrozumienia innym.
- Wyrażam tylko
swój punkt widzenia a jako naukowiec powinieneś być przygotowany na takie
rozmowy i sprzeczne poglądy innych. Niestety – Nate wydawał się wcale nie być
poruszony atakiem mężczyzny, dlatego spokojnie sącząc swoje piwo, kontynuował –
najwyraźniej kuleje u ciebie umiejętność konstruktywnego konwersowania i
racjonalnego argumentowania swoich racji.
André zachichotał i
widział iż kilka osób powstrzymuje też powstrzymuje się przed parsknięciem
śmiechem. Zapewne jeszcze nikt z nich nie widział aby ktoś tak umiejętnie
utarł, zarozumialcowi jakim niewątpliwie był McKoy, nosa. Do tego był zdolny
tylko i wyłącznie Nathan. Ian zaczerwienił się, podniósł się z krzesła i niczym
obrażona prima balerina opuścił namiot. Pozostali jednak postanowili dalej kontynuować
ciekawy temat podróży w czasie i dopiero około północy również opuścili Bar O-Five i udali się na spoczynek do
swoich namiotów.
Ale zaszalałaś! Mimo, że straaasznie długie (to komplement) to świetnie się czyta. I szybko. Niesamowita historia. Pomieszanie czasów w znaleziskach w kufrze bardzo mi się podoba. Chociaż trudno mi uwierzyć w wehikuł czasu, prędzej w wielkie oszustwo :D Aczkolwiek czytałam gdzieś, że podróże w czasie są możliwe, ale tylko w przeszłość. Bo trudno podróżować w coś, co jeszcze nie istnieje. Z tym bym się zgodziła :D
OdpowiedzUsuńWow, dzieje się! Podróże w czasie, hmmm:)Ciekawy pomysł.
OdpowiedzUsuńAle najbardziej podobało mi się dalsze poznawanie ekipy archeologów i ich rozmowy.
Denerwujący Ian i Marc, zawsze się paru takich znajdzie w większej grupie?:P Profesor Tucker, nie dość, że wygląda jak Indiana Jones, to jeszcze jest dobrym "wujkiem" dla Nate'a. No i Susan! Musi wrócić, to całe męskie towarzystwo bardzo potrzebuje kobiecej ręki:P
Nate, plamy z krwi spieramy zimną wodą. Z innymi problemami nie umiem mu pomóc, ewentualnie mogę przytulić w zastępstwie nieobecnej Susan?