Puerto
Plata, Dominikana
Tłum na
lotnisku był o tej porze dnia nieznośny. Ludzie kręcili się, przepychali,
mówili w praktycznie każdym języku świata niczym na Wieży Babel. W większości
byli to turyści, którzy przyjechali odpocząć, chociaż temperatury nie należały
do najwyższych o tej porze roku, to jednak zachęcały do odwiedzenia egzotycznej
wyspy głównie turystów z pobliskich Stanów Zjednoczonych, Meksyku, Kanady czy
Brazylii, oraz z odległej Francji, Niemiec a nawet Chin. Lotnisko
nie należało do największych i nowoczesnych ale spełniało oczekiwania
wybrednych turystów, którzy raczej mieszali się w różnokolorowym tłumie.
Dlatego też dwaj mężczyźni w jeansach i bawełnianych koszulkach, w
okularach przeciwsłonecznych i z dużymi plecakami nie zwracało na siebie
zbytnio uwagi – ot, zwykli turyści; kumple z drużyny sportowej, którzy
przyjechali na wakacje. Co innego można było rzec o ich towarzyszu.
Trzeci mężczyzna
był średniego wzrostu o rudych kędziorach oraz
z kilkudniowym zarostem. Stylowe, czarno-pomarańczowe, okulary
przeciwsłoneczne przysłaniały jego orzechowe oczy. Ubrany był w czarną
bokserkę z napisem Centralne Biuro Inkwizycji
a na nią nałożoną miał bawełnianą koszulkę z krótkim rękawem w duże
hawajskie kwiaty. Spod rękawa koszuli lewego ramienia wystawał skrawek tatuażu.
Krótkie spodenki koloru wściekle pomarańczowego zawierały niezliczoną ilość
kieszeń, z których coś dziwnego wystawało. Na stopach miał białe mokasyny z
wizerunkiem Małego Księcia. Jego plecak również był dużych rozmiarów i pełen
naszywek z napisami typu: Wielki Brat
Patrzy, Zachowaj spokój i szpieguj, Czytaj książki nie naszywki. Na jego
prawym nadgarstki, podobnie jak i u jego kompanów, widniał masywny sportowy
zegarek firmy Casio.
- Miałeś się nie
rzucać w oczy, a nie wyglądać jak naciapkana choinka w święta - syknął jeden z
mężczyzn, gdy w trójkę kierowali się w stronę wyjścia, nie mogąc wciąż
uwierzyć, że do tak ważnej misji został przydzielony im właśnie ktoś taki jak
osobnik kroczący tuż obok niego.
- Wcale nie
rzucam się w oczy - oznajmił nieurażony słowami towarzysza, wyciągając na
moment lizaka, którego intensywnie eksplorował. Na jego wargach zatańczył
szeroki uśmiech.
- Informatycy -
westchnął z nie zadowoleniem mniej rzucający się w oczy agent Icarusa
i spojrzał na swojego kolegę, który myślał identycznie. Mieli nie zwracać
na siebie uwagi - tego nauczyli się idealnie w jednostkach SAS, a co
wielokrotnie zdało egzamin podczas licznych misji.
- Uważaj bo jeszcze
niechcący wykasuję cię z systemu - padła cięta riposta. Modo uśmiechnął
się niewinnie i skierował w stronę wypożyczalni samochodów, która była zaraz
przy lotnisku. Od niepamiętnych czasów zawsze iskrzyło na liniach równych
agencji, zwłaszcza innych państw. A już najbardziej to miedzy agentami terenowymi a informatykami. Dlaczego
tak się działo to nie mógł zrozumieć, w końcu sam od czasu do czasu wychodził w
teren, chociaż jeśli miał być szczery to wolał przytulne lochy Harvardu, za
którymi niezmiernie tęsknił.
- Królestwo z
lochy! – westchnął teatralnie, cytując tym samym bohatera sztuki
Szekspirowskiej, Ryszarda III. Co prawda w siedzibie MI-5 miał zacne lokum spełniające
najwyższe standardy, to jednak loch w Harvardzie miał swój urok, o który wraz z
Nico własnoręcznie zadbali, a którego jedno pomieszczenie było wyświetlane wraz
z komiksowym Modo na ekranach komputerów, gdy prowadził wideokonferencje i
przekazywał ważne informacje.
- Zatem super
geniuszu, gdzie najpierw? - sarknął Damien Alexander; mężczyzna podchodzący pod
czterdziestkę, średniego wzrostu, o ciemnoblond włosach i orzechowych oczach.
Razem z partnerem – Philip’em Acheson’em, który był nieco wyższy i był
brązowookim szatynem - mogli uchodzić za zawodników rugby ze swoimi posturami.
- Najpierw
znajdziemy bazę noclegową, a następnie udamy się do jakże czarującego miejsca
jakim jest biuro lokalnej gazety, gdzie znajduje się archiwum - odpowiedział ze
stoickim spokojem, podczas gdy agenci, w miedzy czasie, załatwiali formalności
związane z wynajmem samochodu. Oczywiście - jako, że ludzie Icarusa mieli różne
statusy od ‘nie do uratowania’ poprzez ‘poległy na polu walki’ - dlatego też podróżowali
pod fałszywymi nazwiskami, tak samo jak pozostali członkowie eskapady, w
pozostałych krajach.
- Skąd pewność, że
to dobra lokalizacja i czego właściwie szukamy? - zadał standardowe pytanie
Philip, zerkając na siedzącego na tyłach hakera, kiedy już usadowili się
wygodnie w samochodzie.
- Zostało nam
to objawione przez Sybille i Makbetowskie wiedźmy - odparł śmiertelnie poważny
Modo, zerkając na nich znad swojego komputera i wyczekując reakcji byłych SAS.
Uwielbiał się z nimi droczyć. Wprawiało go to w dobry nastrój.
- Odpuść sobie i
mów normalnie - zażądał Damien, który tracił już cierpliwość do tego kolesia.
- Naukowcy
znaleźli mapę ukrytą w manuskrypcie, dopasowali współrzędne i wuola, jesteśmy
na Dominikanie - wyjaśnił w skrócie Modo, po części mówiąc prawdę a po części
kłamiąc. Przecież agenci nie muszą wiedzieć, że lokalizacje pochodzą z wizji
jego przyjaciela, który po torturach nie był w najlepszej kondycji psychicznej.
Agentom mogłoby się to nie spodobać i uznaliby, że im całkiem odbiło, a przede
wszystkim podważyliby poczytalność Nico, nie wspominając o przełożonych. Co
innego on; przecież już sam jego wygląd mówił o nim wiele. Jako haker i
szpieg niejedno widział, doszukiwał się spisków tam gdzie inni nie dostrzegali,
czytał między wierszami i miał niezłego nosa do afer. Ale tu najważniejszym
zadaniem było dopaść tych, którzy skrzywdzili jego przyjaciela, a tego bardzo
nie lubił. Zatem Zgromadzenie czekało tylko jedno - sroga zemsta w stylu Modo.
- A czego szukamy?
Znaczy wiem, że była mowa o artefaktach i o powstrzymaniu Zgromadzenia. Ale jak
mamy znaleźć te artefakty? - zaczął Philip a Damien mu wtórował.
- No właśnie;
zważywszy, dokładnie nie wiemy czym są i jak wyglądają - zauważył i spojrzał w
lusterko wsteczne. Chciał zobaczyć reakcję Modo i jak odpowie. Haker tylko
spojrzał na nich przygryzając patyczek po lizaku.
- W manuskrypcie
naukowcy natrafili na wzmiankę o idealnych replikach znanych nam artefaktów -
odparł spokojnie, lekko się uśmiechając do obu agentów – Czyli Arka, Włócznia i
te wszystkie inne. Tak, większość została odnaleziona – wtrącił szybciej niż
zdołali nawet pomyśleć - My mamy ich nie wyciągać z ukrycia tylko strzec przed
ludźmi Zgromadzenia. Chociaż jeśli miałbym być szczery, to nie widzę potrzeby.
Moim zdaniem Misjonarze zabezpieczyli się na ewentualność takich szaleńców i
fanatyków jak ludzie Zgromadzenia i wyznaczyli do pilnowania ukrytych
artefaktów swoich ludzi; potomków lub całkiem mogli zwerbować jakieś świeżynki,
no nie? - tłumaczył, i uśmiechnął się na widok nietęgich min agentów, którzy
próbowali podążyć tokiem jego rozumowania - Rozejrzymy się po archiwum. Ja
zajmę się historyczną częścią a wy przejrzyjcie prasę i nowinki pod kątem
dziwnych wydarzeń typu: cudowne uzdrowienia, uchronienie od katastrof i tak
dalej. W plecaku mam też sprzęt do pomiarów. Sprawdzimy jak tam u
miejscowych z geodezją, ruchami tektonicznymi, promieniowaniem i polem
magnetycznym i
elektromagnetycznym. Chociaż, w sieci znajdę to bez problemu – wzruszył
ramionami i wyrzucił przez okno plastikowy patyczek. Na szczęście przed
wyjazdem zdążył zrobić zapas swoich ulubionych lizaków, z którymi nie rozstawał
się. Były dla niego niczym dobry talizman; jeśli nie ma chociaż jednego przy
sobie to zły znak, który przynosi pecha. A oni potrzebują dużo szczęścia w tej
misji – dużo przez duże ‘D’.
- A że niby po co
to nam? - zdziwił się Damien wysiadając z samochodu.
- A niby po to by
wiedzieć. Mówimy o artefaktach, które posiadają nadprzyrodzoną moc, więc
logicznym by było by taki przedmiot wytwarzał jakieś pola czy prądy, nie
uważacie? Anomalie występują wszędzie, nawet podczas misji wielkich SAS -
sarknął, biorąc z bagażnika swoje rzeczy. Mężczyźni tylko wzruszyli ramionami.
- Ty tu jesteś
mózgiem - stwierdził Philip.
- A wy
mięśniakami - zakpił Modo i skierował się do motelu.
* * *
-
Dokładnie, co pana interesuje, doktorze?- Nicolette, dziennikarka z lokalnej
gazety Adscene, spojrzała na niego, gdy weszli do archiwum. Niezmiernie zdziwił
ją jego wygląd i tytuł doktorski. Nie spodziewała się takiego wyglądu po
naukowcu z tak prestiżowej uczelni jaką był niewątpliwie Harvard.
- Tak naprawdę to
zbieram materiał dla profesora Malcolma Buchnera - zaczął z czarującym uśmiechem - Widzisz,
jestem tu na wakacjach, a biedny profesor dwa tygodnie temu poślizgnął się na
schodach i nieszczęśnik złamał nogę - mówił z wyraźnym ubolewaniem
i współczuciem w głosie - Sam miał tu przyjechać. Poprosił mnie, skoro i
tak miałem przyjechać tu na wakacje, bym zebrał materiał dla niego do artykułu,
który pisze na temat Indian i tego jak kolonizacja wpłynęła na podbijanych
tubylców. Wiem, że tutejsi Indianie Taino zostali niestety zamordowani w
okrutny sposób przez chrześcijańskich kolonizatorów - powiedział lekko się
krzywiąc z niesmakiem, starając się zyskać jej przychylność. Ocenianie wydarzeń
historycznych pozostawiał historykom, sam zajmował się teraźniejszością
i przyszłością. Historię sprawdzał ale jedynie pod kątem poszukiwanych,
przez Bractwo bądź Piątkę, osób. Kłamanie przychodziło mu z naturalną
łatwością. Jako szpieg musiał być w tym bardzo dobry. Co prawda powiedział
trochę prawdy. Po pierwsze był doktorem Harvardu, może nie pod nazwiskiem pod
jakim sie przedstawił, ale był; po drugie na Harvardzie rzeczywiście pracował
profesor Buchner, który interesował się kolonizacją pierwszych chrześcijan,
którzy stali za wymordowaniem wielu plemion indiańskich. Skrzywił się również
dlatego, że wiedział jak Nico odebrałby to. Wiedział, że jego przyjaciel nie
pochwalał metod stosowanych w średniowieczu przez chrześcijan ale wolał
wierzyć, że to nie byli prawdziwi chrześcijanie. Od samego początku istnienia religii
ludzie źli i zachłanni wykorzystywali ją do swoich politycznych i bestialskich
czynów, czego nigdy nie popierał Nico. Wstydził się nawet za takie haniebne
dziedzictwo jakim skalali ich przodkowie. Nico był inny pod względem religijnym
i właśnie to przypadło Marmadiukowi do gustu. Ale teraz nie było na to czasu.
Archiwum na niego czekało.
- Ależ oczywiście -
uśmiechnęła się do niego - pokażę ci gdzie są kartony z materiałami.
zebraliśmy wszystko w jedno miejsce. Wiesz, teraz ludzie wolą wszystko online,
ale czasami udostępniamy zbiory lokalnej bibliotece, bo wciąż są zwolennicy
tekstu drukowanego - powiedziała prowadząc do pomieszczenia wielkości dwóch
średnich pokoi. Stały tam regały a na nich kartony. Na każdym z nich
widniała naklejka z wypisanymi rocznikami.
- A ci dwaj… -
szepnęła, zwracając uwagę na dwóch rosłych mężczyzn. Większość jej uwagi
pochłaniała niezwykła i kontrowersyjna postać doktora o dość oryginalnym
nazwisku, Napoleona Solo. Była za młoda lub zbyt zawieszona osobą Modo, by
skojarzyć iż takie nazwisko nosił główny bohater amerykańskiego serialu z lat
sześćdziesiątych i siedemdziesiątych pt.: The Man from U.N.C.L.E.
- Ah… - Modo zrobił
przepraszającą minę i spojrzał na towarzyszy - To moi koledzy, z którymi tu na
wakacje przyjechałem. Zawodnicy rugby, którzy na starość postanowili zrobić
dyplom - uśmiechnął się promiennie i pomachał w stronę trzymających się nieco
na uboczu towarzyszy.
- I wszystko jasne
- uśmiechnęła się i również pomachała im, po czym z niewesołą miną
rzuciła - Musze wracać do pracy, jak coś będę na górze - odpowiedziała nieco
zalotnie i ruszyła ku wyjściu. Modo wiedział doskonale, że gdyby jej na to
pozwolił to z miłą chęcią zostałaby tu z nimi. Może innym razem, o piękna
pani.
* * *
- No
dobra, powiedz po co nam informacje na temat mordu lokalnych Indian? - zapytał
Damien gdy spotkali się popołudniu w lokalnej knajpce na obiedzie. Modo
siedział ze swoim laptopem i przeglądał i katalogował dane.
- Ach bo wiecie,
nie mamy nic lepszego do roboty to mogliśmy sobie dla relaksu obejrzeć archiwum
i ich kolekcje czasopism – zakpił ostro, znad zamówionego dania, które nie
przeszkadzało mu w jednoczesnym pracowaniu – Nie wiem jak wy, ale ja znalazłem
kilka obiecujących przepisów kulinarnych – zażartował, lecz po chwili
błyskawicznie wytłumaczył. Lada moment a
zabiją mnie wzrokiem, prychnął jeszcze w myślach - A chociażby po to
by wiedzieć co zastali tu nasi Misjonarze, gdzie mogli się udać by ukryć
artefakt, a przede wszystkim kto mógł im pomagać.
Czy byłe chłopaki z
SAS nie mogli zrozumieć jak ważną rolę odgrywa szkic historyczny a reszta
jest budowana właśnie na jego płaszczyźnie? Toż to najbardziej logiczne, tak iż
dzieciak z podstawówki by zrozumiał. Zastanawiał się Modo, kręcąc
nieznacznie głową. Musieli wejść w rozumowanie średniowiecznych rycerzy i
sytuacji w jakiej się znaleźli. Zapewne po takiej masakrze dokonanej przez
chrześcijańskich kolonizatorów to, ci którzy się ostali przy życiu, nie byli
zbyt ufni wobec kolejnych przybyszy ze starego kontynentu. Zatem jak udało
im się przekonać miejscowych do współpracy, jeśli rzeczywiście lokalni im
pomagali?, zastanawiał się Modo, Ktoś musiał im pomagać bo przecież nie
znali terenu. Jeśli tamten Nathan był podobny do jego Nico, to zapewne
udało mu się bezproblemowo przekonać lokalnych do współpracy. Nico miał to do
siebie, że potrafił przeciągnąć na swoją stronę praktyczne każdego, czego
doskonałym przykładem byli jego przyrodni bracia. Niestety, takich osobników
bez serca jak członkowie Zgromadzenia, nie dało się przekabacić. Dla Modo byli
oni niczym Dalekowie, którzy likwidowali wszystko i wszystkich, którzy stanęli
na ich drodze, a Santhez był niczym Lord Vader pragnący przeciągnąć ich na
ciemną stronę mocy.
- Na Jowisza! -
Modo omal nie wypluł pitego właśnie napoju.
- Gadajże -
ponaglili go agenci.
- Mała omyłka mi
się wkradła - zaczął, chrząkając by oczyścić gardło, po czym ponownie wlepił
wzrok na notatki jakie zrobił - Nasi Misjonarze byli tu na długo przed Kolumbem
i przed dokonany mordem Indian, który datowany jest na 1492 rok, a nasi
Misjonarze byli, pi przez drzwi, jakieś sto pięćdziesiąt lat wcześniej na
Dominikanie. Zatem daje nam to dwie możliwości - Modo wyciągnął przed
siebie pierwszy palec by im to zademonstrować - Nasi Misjonarze łatwo zyskali
sobie wsparcie miejscowych i bez problemu zdobyli ich zaufanie. Ale jeśli
jakieś sto pięćdziesiąt lat później dochodzi do takiej rzezi… - celowo zawiesił
głos by podkreślić grozę sytuacji.
- Albo przenieśli
artefakt albo go utracili lub oddali dobrowolnie - podążył jego tokiem myślenia
Philip.
- Mogłoby być też
tak, że nie zmieniali lokalizacji, a wszyscy pilnujący zostali wymordowani -
zwrócił uwagę na taką możliwość Damien.
- Tego musimy się
dowiedzieć - westchnął niezadowolony Modo. Tak po prawdzie to nie wiedzieli ile
mają czasu. Nie miał pojęcia na jakim etapie byli ludzie Zgromadzenia.
Wiedzieli tylko, że w kilku lokalizacjach były rozbieżności i zastanawiał się jak szybko i czy w ogóle
Zgromadzenie Czaszek odkryje, że szukają w niewłaściwym miejscu. Z kieszenie
spodni wyciągnął lizak, rozwinął papierek i nie zastanawiając się dłużej włożył
go do ust, chwilę delektując się orzeźwiającym smakiem zielonego jabłka.
Kliknął na klawiaturze dwa klawisze i na ekranie monitora ukazała mu się
mapa z zaznaczonymi punktami. Dwie grupy były już na miejscach. Pozostali byli
jeszcze w drodze. Było coś jeszcze, co sfotografował komórką a czego jeszcze
nie przejrzał. Rzuciło mu się to już na samym końcu, gdy praktycznie wychodzili
z archiwum. Niewielka wzmianka mówiła o wspaniałych jaskiniach
odkrytych na szlaku Dwudziestu-siedmiu Wodospadów Rio Damajagua, które
znajdowały się w górach na terenie właśnie Puerto Plata. To nie sama kaskada
wodospadów przyciągnęła uwagę Modo, co właśnie owe jaskinie, a precyzyjniej
mówiąc, pewne zdjęcie umieszczone w gazecie. Haker przesłał za pomocą łącza
wi-fi zdjęcie do laptopa i otworzył je w edytorze zdjęć. Następnie przybliżył
wybrany fragment. Jego oczom ukazało się malowidło na skale, które wcześniej
było tylko niewyraźnym malunkiem.
- Piktogram -
szepnął, dłonią przejeżdżając po ryżawej brodzie - Symbol Chi-Rho - powiedział
nieco głośniej, widząc jak agenci przybliżają się i nastawiają uszu - Liczba
trzy po lewej a po prawej pięć? - zmarszczył brwi, nie rozumiejąc za bardzo.
Czy to jakaś łamigłówka? Kiedy przyjrzał się temu bliżej, dostrzegł, że
piktogram został wykonany czymś czerwonym; jeśli miał zgadywać to stawiałby na
krew – ot, takie standardowe ostatnio.
- Chi-Rho to symbol
Chrystusa, prawda? - zapytał nagle Philip, który zaglądał mu przez ramię na
monitor. Co prawda obaj agenci byli na bakier z religią ale co nieco wiedzieli.
Możliwe, że gdyby Modo powiedział mu samą nazwę to by nie skojarzył o co mu
chodzi, ale narysowany symbol rozpoznawał.
- Jeśli to symbol,
to również symboliczne znaczenie musi mieć trójka i piątka - zauważył Damien.
Modo tylko chytrze się uśmiechnął.
- Mięśniaki
jednak potrafią myśleć - zakpił. Wpisał w wyszukiwarkę zapytanie
odnośnie symboliki chrześcijańskiej. Po chwili miał już otwarty słownik online
na odpowiedniej stronie i we trzech zagłębili się w lekturze. Modo jednak miał
wrażenie, że umyka im coś istotnego, coś co mają prosto pod nosem, a tego nie
dostrzegają.
- Trzy plus pięć
daje nam osiem - mruknął pod nosem.
- Chcesz tam pójść
i sprawdzić? - wyrwał go z zamyślenia głos Damiena. Modo skinął tylko głową. Trochę wspinaczki nie zaszkodzi,
pomyślał.
- Nathan! - omal
nie krzyknął, uzmysławiając sobie to coś co przeoczali i podskoczył jak
oparzony, błyskawicznie wpisując w wyszukiwarkę chrzcielne imię przyjaciela -
Znaczenie, bla bla bla… - przeglądał pobieżnie informacje, uśmiechając się od
czasu do czasu bo cała charakterystyka idealnie pasowała do jego przyjaciela,
aż natrafił na to co szukał - Numerologia imienia wynosi trzy lub pięć. Osiem
to nowy początek. Pięć to numer łaski ale i męki oznaczającej pięć ran. A
trzy to boska perfekcja; przestrzeń, czas i materia - oznajmił zadowolony z
nagłego olśnienia.
- Chcesz powiedzieć, że to nasi Misjonarze
pozostawili tę wskazówkę i odnosi się ona do… - zaczął Damien marszcząc brwi
lecz Modo mu wpadł w słowo.
- A jakże by inaczej – prychnął – Jeśli obaj
mają to samo imię.
- Jeśli tamten posiadał jakiś dar – zaczął
Philip, przymykając oczy. Sam nie wierzył, że to mówi ale najwyraźniej taka
mogła być prawda – Mógł przewidzieć wydarzenia i pozostawić swojemu następcy wskazówki.
Damien tylko
spojrzał zaskoczony na towarzysza, który wzruszył ramionami. Sytuacja
rzeczywiście była niezwykła i wkraczała w strefę nadprzyrodzonych zjawisk. Wesoło, rzucił nieco rozbawiony a
następnie rzucił na głos:
- To ja idę
załatwić przewodnika – zerwał się na
równe nogi i oddalali by załatwić przewodnika.
Modo
spojrzał jeszcze ostatni raz na monitor i na mapy przedstawiające zarówno
pogodę, jak i odczyty geotermalne. W tym rejonie nie ma nic nadzwyczajnego,
westchnął, Gdzie jesteś cenny artefakcie?
Żaden z nich nie zwrócił uwagi na siedzącego w
kącie Indianina, który bacznie im się przyglądał i ćmił fajkę. Na jego dłoni
błyszczał srebrny sygnet z krzyżem Jerozolimskim, który był przeorany Gwiazdą Dawida.