piątek, 20 czerwca 2014

Rozdział 13



Damaszek - rezydencja Santheza

Trzy godziny znajdował się w mętnych otchłaniach nicości, wolny od cierpienia, wolny od bólu, wolny od pytań. Czarną otchłań niebytu rozpromieniły promienie wschodzącego słońca, a z nim pojawił się postać. Na jej anielskiej twarzy malował się lekki uśmiech. Pszenioczno-złote, falowane włosy opadały jej luźno na ramiona. Wyglądała dokładnie tak jak ją zapamiętał.
Stał nie mogąc się napatrzeć. Czy umarł? Dlatego ją widzi, bo umarł, prawda? Teraz będzie z nią. Pójdzie, gdziekolwiek będzie chciała.
- Mamo – jęknął, w nadziei, że go uratuje.
Podeszła do niego i położyła dłonie na jego policzkach.
- Wyrosłeś – szepnęła melodyjnym głosem – Jestem z ciebie taka dumna. Wytrzymaj jeszcze trochę kochanie, jeszcze trochę, synku – zapewniała go. Jej jasno niebieskie oczy -  oczy koloru spokojnego oceanu, które i on posiadał – wpatrywały się w niego z matczyną miłością i czułością.
- Nie dam rady – jęknął łamiącym się głosem – Już nie mogę… - pragnął odejść wraz  z nią. Być ze swoja mamą, która - jak wierzył – przebywała w niebie. Pragnął móc oglądać swego Boga, bo wierzył, że nie zgrzeszył tak by go ta nagroda ominęła.
- Nie nadszedł jeszcze twój czas, kochanie – zapewniła, gładząc go delikatną dłonią po policzku – Nathanealu, kochanie… masz jeszcze tyle ważnych rzeczy do zrobienia. Jesteś tam, na ziemi potrzebny. Twój tata cię potrzebuje. Susan, André, Syriusz, Jake, Daniel, ojciec Rafael, Marmadiuke i wiele innych osób. Oni wszyscy cię potrzebują i kochają. Nie zapominaj o tym. I nie zapominaj, że ja ciebie bardzo kocham – dodała, ocierając łzę jaka spłynęła po jego policzku. Chciał by gładziła go tak cały czas, by zabrała ból, samotność i przerażenie jakie nie opuszczało go. Przyciągnęła jego głowę do siebie, uczyniła niewielki znak krzyża na jego czole a potem je pocałowała – Walcz! – rozkazała, po czym tak jak pojawiła się znienacka, tak samo zniknęła.  

* * *

Powrót do świadomości, do rzeczywistości jaka go otaczała nie był przyjemny. Wszystko go bolało, a kiedy otworzył oczy okazało się, że wciąż siedział na tym przeklętym fotelu dentystycznym. W pomieszczeniu unosił się metaliczny zapach krwi i ostra woń octu. Pokój oświetlała żarówka jaka świeciła się na ścianie. Obrócił głowę i spojrzał na swoje ramiona. Wciąż był przywiązany do fotela. Instrumenty Jugodina stały w zasięgu jego pola widzenia. Jedynym miłosierdziem jakie mu okazali było pozszywanie jego ran, tak by się nie wykrwawił. Rany były wściekle czerwone, co mogło świadczyć o infekcji oraz podrażnieniu przez ocet. Szwy były zrobione od niechcenia, na szybko. Po prostu miały zamknąć głębokie rany. Był zmęczony, ale musiał walczyć. Prosiła go o to jego mama i zrobi to dla niej. Ale aby to uczynić musi zepchnąć w kąt Nathaneala Cartera i pozwolić by Nico przejął kontrolę. Musi w pewnym stopniu stworzyć swoje alter ego.
- Moc i siła moja w Panu mym, który mnie umacnia – szepnął, zamykając ponownie oczy. A kiedy przyjdą po niego, otworzy je ale jako Nico.


Jerozolima – lotnisko wojskowe


Dokładnie o piątej trzydzieści rano na wojskowym lotnisku wylądował samolot z trójką ludzi na pokładzie i z trumną. Na lotnisku, w poczekalni czekał na nich Syriusz z Diggetem, a przy nich stał wózek inwalidzki. Gdy tylko trzech, ubranych na czarno mężczyzn weszło prowadząc ze sobą trumnę, Syriusz odezwał się.
- Nie było problemów? – zapytał lekko podenerwowany.
- Oprócz ze znalezieniem ścierwa, żadnych. Gdzie teraz? – odpowiedział Mayky. Był wysokim, lecz nie tak wysokim jak Syriusz, mężczyzną o ciemno blond włosach zaczesanych do tyłu i brązowych oczach. Był również smuklejszy od Syriusza.
- Do naszej siedziby – odparł Digget – Nie wszyscy wiedzą, że mamy tajną misję. Pozostała część jednostki pracuje w nieświadomości, zatem czas by co poniektórzy się dowiedzieli. Zlokalizowaliśmy kreta w postaci Palmera. Kiedy zobaczy, że mamy młodego zapewne da znać Santhezowi – agent zarysował po krótce plan.
- No to w drogę – odezwał się mężczyzna o włosach koloru platynowego blondu  i szaro-zielonych oczach. Był najniższym z kolegów, a na jego karku widniał tatuaż smoka – Wolałbym jednak nie musieć spotykać się w takich okolicznościach – dodał, krzywiąc się lekko i spoglądając wymownie na pozostałych.
- My też, Sam, my też – zapewnił go z goryczą Syriusz. Agentowi w pewnym stopniu ulżyło, że jego starzy towarzysze broni byli z nim. Przez te wszystkie lata utrzymywali sporadyczne kontakty, lecz zawsze byli gotowi ruszyć sobie nawzajem na ratunek, gdyby zaszła taka potrzeba.
Zapadło niemiłe milczenie, podczas którego przesadzili mężczyznę pogrążonego w narkotycznym śnie z trumny na wózek inwalidzki i eskortowali do służbowego SUV’a. Czarny samochód zabrał ich do tajnej siedziby, którą współdzieliło FBI z innymi organizacjami w ramach tajnego projektu Icarus, opuszczając zajmowaną dotychczas kryjówkę. Woleli by niepowołane osoby nie dowiedziały się o współpracy organizacji kościelnych z tajną jednostką, o której istnieniu niewielu wiedziało, a o której w niektórych kręgach krążyły jedynie plotki i domysły. W rzeczy samej, Icarus, którego nazwa wywodziła się od mitycznego Ikara, był enigmą i zakrawał o mityczną ułudę. Agenci sami wybrali taką nazwę, bowiem każdy z nich został oficjalnie skreślony z listy agentów federalnych. Niektórzy z nich poprzechodzili na wcześniejsze emerytury, bądź byli uznani za zmarłych, byli też agenci fałszywie wrobieni w zbrodnie, których nie dokonali. Ale nie tylko agenci federalni; byli również wojskowi, strażacy, policjanci, lekarze czy prawnicy. Jako, że nikt nie brał ich pod uwagę, przez co byli skuteczniejsi w swych działaniach. Dodatkowym ich atutem był fakt iż zasięg działania mieli nieograniczony, dzięki międzynarodowej ustawie o współpracy. Nikt jednak z agentów nie wiedział, że Icarus powstał sześć lat wcześniej, jako projekt zaproponowany przez młodego, zdolnego i ambitnego chłopaka, który chciał pomóc nie tylko swym przybranym braciom, ale i innym w podobnej sytuacji. W oficjalnych aktach jako współorganizator projektu widniał tajemniczy haker Widmo.

* * *

Podczas gdy Miguel Santhez dochodził do siebie w zamkniętej celi, agenci opracowywali szczegółowy plan działania krok po kroku.
- Powiemy Palmerowi, że mamy brata Santheza, i że jest nam potrzebny ktoś, kto przekaże Enrique informację. Oczywiście nie pominiemy, że jego ludzie, którzy ochraniali i współpracowali z Miguelem zostali zlikwidowani. Jeśli w ogóle obchodzi go życie brata to się zgodzi – przedstawił początek planu Lou, który był w FBI od dwudziestu lat i brał udział w dużych akcjach. Był po czterdziestce, lecz jak większość agentów, utrzymywał formę niezbędną w ich fachu. Digget przydzielił go do Icarusa pięć lat temu. Po zdradzie Palmera to on był pierwszą osobą na stanowisko zastępcy i głównego analityka i jak do tej pory świetnie wywiązywał się ze swoich obowiązków.
- Palmer na pewno szybko skontaktuje się z Santhezem i przekaże  wiadomość, a następnie umówi spotkanie – dodał Digget, rozkładając ręce na stole, za którym właśnie wszyscy wtajemniczeni siedzieli. Brakowało tylko Jake’a, który został w tajnej watykańskiej placówce z księdzem DiPiatze i bliskimi Nathana.
 - Sądzisz, że ten cały Fanatyk na to pozwoli? – zapytał Sam, marszcząc brwi. Po tym co słyszał na temat tego świra to nie sądził by chciał ocalić jakiegoś dzieciaka tracąc przy tym tak cenną osobę jaką był Nico.
 - To się okaże. Musimy spróbować, bo w końcu chcą wymiany – odezwał się Jake klikając kilka przycisków na komórce i puszczając nagranie jakie zostało im przekazane z ambasady amerykańskiej.
 - Chcą Hakera Widmo w zamian z Nico? – Dave uniósł brew do góry i uśmiechnął się. Był trzecim z przybyłych kolegów Syriusza i najstarszym z nich, łysym gościem o szorstkich rysach twarzy – Te świry nie oddadzą nam brata nawet gdybyśmy zaoferowali im kopalnię złota – rzucił gniewnie. Jako były SEAL nauczył się opanowania, ale gdyby tylko znali lokalizację tych szczurów to nikt nie powstrzymałby go przez zrównaniem ich z ziemią.  
- Kto pójdzie na spotkanie? – zapytał po chwili namysłu Mayky, próbując poukładać wszystkie informacje i przeanalizować każdy krok ich działania. To nie mogło być miejsca na pomyłkę, jeśli chcieli odzyskać brata żywego.
- Ja – odrzekł Syriusz, rozciągając się na krześle – Dam mu stuprocentowy powód by się stawić osobiście na transakcji. Będziemy mogli wyrównać rachunki. W pobliżu chcę by czekała karetka. Nie możemy łudzić się, że nie tknęli Nico – rzucił gniewnie. Próbował nie myśleć o tym, ale to było silniejsze. Nie tylko on miał przed oczyma czarny scenariusz.   
- Doktor Ohara oraz Berry będą czekać w pogotowiu – zapewnił Digget.
- A co z braćmi? – dopytywał Dave, chociaż to mało go obchodziło ale wolał mieć konkretne wytyczne czy maja przeżyć czy kula w czaszkę.
- Zapewne Santhez nie pojawi się sam. Musimy dokładnie zapoznać się z terenem i rozplanować misję – oznajmił Whitening – Chcę ich żywych. Śmierć to za mało – syknął niebezpiecznie.

* * *

Dave wyszedł przed budynek by zapalić papierosa. Rzucił palenie dawno ale w takich sytuacjach jak ta pozwalał sobie na odrobinę odskoczni. Kilka głębszych pociągnięć rozluźniło go. Nagle ktoś trącił go ramieniem. Dave obrócił się raptownie i ujrzał wchodzącego po schodach Palmera. Poznał go od razu, ze zdjęcia jakie im pokazał Digget.
- Już czas - mruknął do siebie, wypuszczając dym ustami. Rzucił niedokończonego papierosa, splunął na posadzkę i wbiegł z powrotem.
W bloku B1 zastał Diggeta rozmawiającego z Palmerem. Uśmiechnął się krzywo i zatrzymał się przy recepcji udając, że coś czyta, a tak naprawdę obserwując zajście. Chciał napawać się tym widokiem. Ostatkiem silnej woli powstrzymywał się by nie wziąć na bok Miguela i nie obić porządnie. 
- Żartujesz?! – usłyszał drżący głos Palmera, który nie krył przerażenia.
- Mówię bardzo poważnie. Jest nam potrzebny ktoś, kto mu to przekaże. Chcemy jak najszybciej odzyskać Cartera Juniora. Jego rodzina bardzo się martwi a nie chcemy zbytniego rozgłosu. Przytrzymujemy media jak tylko możemy, bo to niedorzeczne by syn znanego profesora został porwany sprzed budynku konferencyjnego, gdzie znajdowali się agenci federalni. Dodatkowo wymiany dokona Syriusz. Wiemy, że ma stary zatarg z Santhezem. A poza tym chcieli wymiany. Nie udało nam się dotrzeć do Widma ale sądzę, że Santhez zechce odzyskać brata chyba, że woli by spędził dożywocie za kratami – odpowiedział Arthur, wyraźnie zadowolony z pierwszego etapu akcji. Czekamy na twój ruch Santhez, pomyślał cierpko Digget, swymi szaroniebieskimi oczyma przewiercając zdenerwowanego Palmera, któremu mocno trzęsły się ręce, a po pulchnej twarzy spływały krople potu.
- Pocisz się Palmer – powiedział na głos Digget, to co zaobserwował. Starał się jak najbardziej wytrącić z równowagi mężczyznę i dać do zrozumienia, że jest w kręgu osób podejrzanych.
- Biegłem po schodach, a i tu jest gorąco – odparł, rzucając nerwowe, pojedyncze spojrzenia na dyrektora jednostki. Arthur odwrócił się i z nieukrywanym zadowoleniem skinął łagodnie na Dave’a. Obaj mężczyźni udali się do pokoju narad.
- Przynęta złapała haczyk – oznajmił zebranym tonem Arthur, rzucając marynarkę na krzesło i podwijając rękawy koszuli. Dlaczego właściwie on wciąż nosił te garnitury? Ach, tak – by zachować pozory.
- Czas na etap drugi – oznajmił Syriusz. Miał nadzieję, że wszystko pójdzie zgodnie z ich planem.
- Czekamy na reakcję Santheza – powiedział Mayky, chodząc nerwowo od drzwi do wielkiej ściany, na której zawieszona była plansza.



Damaszek - rezydencja Santheza
Santhez wszedł do pomieszczenie i znieruchomiał. Doktor Carter, pacjent doktora Jugodina, wciąż znajdował się na fotelu dentystycznym. Meksykanin odwrócił się na pięcie i przywołał gromkim, srogim głosem najemników, którym rozkazał by kilka godzin wcześniej zajęli się doktorem i ułożyli go na pryczy w pokoju obok. Jego ludzie najwyraźniej nie potrafili wykonywać najprostszych powierzonych im zadań, a takich on nie potrzebował. Nie chciał ich zabijać, o nie. Zginą podczas pierwszej nadarzającej się akcji, podczas transportu broni do Pakistanu. Wydał im szybkie polecenia, ochrzanił za niewykonanie zadania i poczekał aż się oddalą. W tym samym momencie u jego boku pojawił się doktor Jugodin.
- Zaczynamy? – zapytał Jugodin beznamiętnym, lodowatym tonem. Doktor wyciągnął lateksowe rękawiczki z kieszeni fartucha i naciągnął na swoje żylaste, kościste dłonie.
Santhez skinął głową i obaj weszli do pomieszczenia. Podczas gdy Jugodin zapalał światła i sprawdzał swoje instrumenty, on nachylił się nad młodym Carterem, który wydawał się być nieprzytomny lub pogrążony w głębokim śnie. Santhez klepnął go kilkakrotnie w policzek by obudzić Nathana. A kiedy Nate otworzył tylko oczy, Santhez odsunął się jak poparzony. Mimo iż na tworzy młodego mężczyzny malowało się cierpienie i zmęczenie, jego oczy…
Oczy Cartera miały głębszy odcień spokojnego oceanu i biła od nich dziwna jasność i siła. Jego oczy przenikały i mroziły Santheza na wskroś. Ukazywały hardość ducha, niezłomność, zaparcie i wiarę młodego mężczyzny. Oczy Cartera przerażały Santheza, jakby należały zupełnie do kogoś innego. Jakby podczas zaledwie czterech godzin zaszła jakaś radykalna zmiana w Carterze. Santhez odwrócił wzrok, nie mogąc dłużej znieść tych oczu; czujnych, silnych, walecznych, szalonych, które wwiercały się w resztkę duszy jaka znajdywała się w Enrique. Meksykanin spodziewał się, że zobaczy puste, zamglone, złamane, bez nadziei na ratunek oczy. Nie spodziewał się tego, co zobaczył i to go przerażało. Nikt wcześniej, kto był torturowany przez doktora Jugodina, nie był  aż tak silny, tak zawzięty i uparty, a zarazem tak głupi by ryzykować swoje zdrowie i życie.  
- Zostawiam was samych, chyba, że doktor zmienił zdanie? – pytanie zawisło  w powietrzu bez odpowiedzi. Praktycznie rzecz biorąc było to retoryczne pytanie, a sam Santhez zaczynał podawać w wątpliwość sens dalszego torturowania młodego mężczyzny – Tylko go nie zabij – Santhez zwrócił się do Jugodina ostrym i stanowczym głosem.
- Och, nie… - Jugodin zaśmiał się, a jego głos złowieszczo zawisł – Mam inne plany – doktor podszedł do Nathana, schylił się i chwycił jego wychudzoną twarz w imadło swych dłoni – Pozwól mi zajrzeć do jego mózgu, Enrique. Widziałeś reakcję stymulacji jego blizny. On miał wizje, mówię ci… – ciągnął pozwalając by jego ciężki, rosyjski akcent uwidoczniał się – Chcę otworzyć jego czaszkę – mówiąc to przeniósł jedną dłoń na głowę Nathana, a drugą ścisnął prawy przegub. Kciukiem potarł bliznę Nathana – Będę patrzył i podziwiał jak jego umysł reaguje na stymulację blizny – wysyczał podnieconym głosem. Nagle zerwał się i przyciągnął z kąta maszynę z elektrodami.
- Na razie nie otwieraj mu czaszki – rzucił surowo Santhez – Może nam się jeszcze przydać, a przynajmniej tak twierdzi Fanatyk – i z tymi słowami opuścił pomieszczenie. Jugodin spojrzał za nim niezadowolony. To, że nie może otworzyć czaszki Cartera, nie zmieniło jednak faktu iż nie może poobserwować zachowanie mózgu swojej ofiary. Czemuż nie wpadłem na to wcześniej?, skarcił siebie w myślach, poczym szybko i precyzyjnie przymocował elektrody do głowy Cartera i włączył EEG.
Nathan wydawał się być nieobecny, pogrążony w jakimś letargu. W umyśle powtarzał cały czas Psalm 23[1], który stał się jego mantrą. Wyciszył umysł i zepchnął w kąt Nathaneala Cartera i jego wspomnienia. Istniał tylko brat Nico i gołe, surowe ascetyczne ściany klasztornej celi.
Jugodin wziął do ręki skalpel i zaczął przyglądać się swojej ofierze, szukając dogodnego miejsca do zrobienia nacięcia. Zrobił nacięcie na prawym ramieniu, a następnie wbił fragment ostrza w brzuch Nathana. Zdumiony obserwował reakcję, a właściwie brak reakcji, na monitorze elektrokardiogramu. Doskonale wiedział czym było to spowodowane. Sam wielokrotnie wprowadzał się w stan medytacji delta. Kpiący uśmieszek wykwitł na jego twarzy. Chwycił Nathana i uniósł jego głowę i tors, tak iż jego plecy nie dotykały oparcia fotela. Tors młodego mężczyzny opierał się na jego silnym ramieniu. Spojrzał na pręgowane, czerwone plecy, które ponad dwa dni temu schłostał.  Ucieszył się, gdy  w drzwiach pojawił się jeden z najemników.
- Weź palnik i podgrzej do czerwoności tamten pręt metalowy – rozkazał, wskazując na przedmioty, o których była mowa. Najemnik zrobił tak jak mu kazano.
- Przytrzymam go, a ty przyłóż do pleców, gdziekolwiek – polecił Jugodin, przytrzymując Nathana i bacznie obserwując reakcję jego fal mózgowych. Ciało lekko zareagowało, gdy oprawca przyłożył rozgrzany pręt, lecz mózg dalej pozostawał w bezpiecznej fazie delta. Żołnierz odsunął się, a Jugodin pozwolił by ciało Nico opadło bezwiednie na oparcie fotela. Następnie doktor chwycił za przedmiot wyglądem przypominający grot strzały.
- Skoro nasz młodzieniec chce zgrywać męczennika, to przebodźmy go jak jego Mesjasza – zakpił, lecz nie wbił grotu, tylko przeorał nim tuż pod lewym mięśniem piersiowym Nathana.
Jugodin przypatrywał się jak krew trysnęła z rany. Uwielbiał widok czerwieni i metaliczny zapach krwi. Podniecał go widok ran zadanych przez niego jego ofierze. Rozkoszował się, kiedy ofiara skwierczała i wiła się pod jego rękoma, jak błagają o życie i litość. Lecz Nathaneal Carter był inny. Prawdziwe wyzwanie dla Grigorija Jugodina. Mężczyzna był pod wrażeniem wytrzymałości i głupoty młodego Cartera, ale najwyraźniej Nathan wiedział coś, czego oni nie wiedzieli. Skrywał w swym zablokowanym umyśle cenne informacje, które chcieli poznać, ale nie byli w stanie wydobyć z Cartera. Jugodin jednak wiedział jak wytrącić Cartera z medytacji delta i jak skutecznie wywołać zmianę w jego falach mózgowych. Chwycił za skalpel i jednym precyzyjnym ruchem przeciął na pół - uszkadzając żyły, lecz nie naruszając tętnicy – prawy przegub Nathana, przez sam środek blizny.
Nathan gwałtownie zamknął otwarte oczy. Jego ciało wyprężyło się i zaczęło konwulsyjnie drgać, jego oddech znacznie przyśpieszył, a po czole spływał pot. Jugodin zerknął na aparaturę i uśmiechnął się triumfalnie. Metalowa igła maszyny nie wyrabiała z nakreślaniem linii.        
Nathan zaczął krzyczeć coś w nieznanym języku. Całe jego ciało drżało, klatka piersiowa za szybko unosiła się i opadała, głowa obracała na boki. Dokładnie taki sam obraz jak sprzed kilku godzin, pomyślał Jugodin. Nagle Nathan uniósł się na fotelu. Jego twarz poszarzała. Przydługie włosy przyklejone były do czoła. Jego wszystkie mięśnie były niemiłosiernie napięte, a z kącika jego ust zaczęła płynąć krew. Jego oczy, lekko zapadnięte i podkrążone były teraz niczym spienione fale oceanu podczas sztormu.
- Biada ziemi i morzu, ponieważ zstąpił do was Diabeł, pałając wielkim gniewem, bo wie, że mało ma czasu![2] – przemówił po hebrajsku lodowatym głosem, całkiem nie należącym do niego. Jugodin aż wypuścił z rąk skalpel, który trzymał i odsunął się od Cartera, jak od opętanej osoby. Nie spodziewał się aż takiej reakcji. Do pomieszczenia wbiegł wściekły i zdenerwowany Santhez.
- Kurwa! Mówiłam, że masz go nie zabijać! – ryknął, obserwując jak ciało Cartera z powrotem opada na oparcie fotela. Jugodin chwycił za strzykawkę i już miał napełniać nią płynem z adrenaliną, gdy dotarł do niego ochrypły, cichy szept.
- Bądź pozdrowiony – szepnął Nathan po hebrajsku.
Jugodin i Santhez obserwowali ciało młodego mężczyzny. Carter wciąż był przytomny, ledwo ale był i jego serce nie zatrzymało się. A w tym momencie doznawał właśnie jakiejś wizji lub halucynacji. Obaj rozejrzeli się po pomieszczeniu ale nikogo nie zauważyli, zatem osoba, którą pozdrawiał była wytworem jego wymęczonego umysłu.
Nathan wpatrywał się w ścianę znajdującą się na wprost, w miejsce lekko na prawo. Widział postać, od której biła jasność i moc. Nie widział ani twarzy ani jak dokładnie wyglądała. Ostatkiem sił pozdrowił ją. Nie miał pojęcia czy rzeczywiście kogoś widzi, czy to jego skrajnie wyczerpany umysł płata mu figla, ale nie dbał już o to.  Jego oczy zachodziły mgłą, a pole widzenie zwężało się niczym tunel. Nie czuł już niczego. Jednak nim stracił przytomność miał wrażenie, że postać coś do niego mówi, ale jego umysł już nie zarejestrował i nie przetworzył tych słów. Ostatnim, co zarejestrował to wspaniałe, majestatyczne skrzydła.
Jugodin ponownie wymienił spojrzenie z Santhezem i kolejny raz obaj przenieśli wzrok na ścianę, w którą wpatrywał się Carter, ale niczego nie dostrzegli.
- Szlag! Ogarnij go – rozkazał wytracony z równowagi Santhez, nerwowo krocząc po pokoju i przeczesując włosy dłonią – FBI dopadło mojego brata. Wybili wszystkich, którzy go pilnowali – przekazał, uderzając gwałtownie dłonią w maszynę do EEG.
- Co zamierzasz? – zapytał spokojnym i opanowanym głosem Jugodin.
- Chcą wymiany. Na dodatek ten sukinkot, Syriusz Whitening, będzie na miejscu. Wyrównam rachunki z nim. Nie wiem jak dotarli do Miguela, ale nie pozwolę by mój brat był przez nich przetrzymywany – zapowiedział, spoglądając raz na Jugodina, raz na Cartera – I tak wykonaliśmy swoje zadanie. Carter niczego nam nie powiedział ale i nie powie Watykanowi i FBI. Rozmawiałem z Fanatykiem. Nie jest zadowolony z obrotu sytuacji ale stwierdził, że mam wolną rękę. On ma jakieś inne plany co do artefaktów i już znalazł ludzi, którzy mogą rozwiązać zagadkę. Wymiana za kilka godzin i jeśli coś pójdzie nie tak… - zaczął po chwili namysłu – Jeśli ten dzieciak jest na tyle silny by przetrwać to wszystko i wrócić do funkcjonowania… Będzie chciał dowiedzieć się z jakiego powodu tyle wycierpiał. Jeśli ja zawalę podczas wymiany, ty masz podążyć za Carterem, gdziekolwiek się uda. Masz odkryć i dotrzeć do źródła – rozkazał, wymieniając z Jugodinem znaczące spojrzenia – Z resztą i tak jesteś w stałym kontakcie z Fanatykiem i wiesz znacznie więcej z tego co on planuje niż ja – zauważył ostro. Nie podobało mu się to, że nie był doinformowany ale nie śmiał sprzeciwić się Fanatykowi; osoby, które to uczyniły znajdowały się w grobie.
- Zatem zajmę się naszym przyjacielem jak najszybciej – odparł doktor, wołając do pomocy najemnika. Nie był jednak zadowolony z obrotu sytuacji. Ściągnął zakrwawioną rękawiczkę i podszedł do nieprzytomnego mężczyzny. Miał nadzieję nieco dłużej popracować nad Carterem, który był idealnym obiektem badawczym. Nie wykorzystał jeszcze tylu możliwości; nie przeszli do trucizn czy łamania kości. Ale i tak wiedział, że wykonał kawał dobrej roboty. Potwierdził to sam Fanatyk, który w swoich chorych wierzeniach chciał rozwścieczyć swojego Boga by odwrócić jego uwagę od prawdziwych zamierzeń jakie planował Fanatyk. Jugodina to nie obchodziło; dla niego liczyła się jego robota i jego ofiary. Przejechał palcem po rozerwanych szwach rany na klatce piersiowej, po czym odgarnął mokre włosy z twarzy Cartera.
 - To był przyjemność, doktorze – szepnął z nutą zawodu w głosie, po czym przystąpił do opatrywania ran.


[1] Psalm 23 - Pan jest pasterzem moim (...)
[2] Obj 12, 12 (Objawienie/Apokalipsa św. Jana)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz