Damaszek -
rezydencja Santheza
Trzy
godziny znajdował się w mętnych otchłaniach nicości, wolny od cierpienia, wolny
od bólu, wolny od pytań. Czarną otchłań niebytu rozpromieniły promienie
wschodzącego słońca, a z nim pojawił się postać. Na jej anielskiej twarzy
malował się lekki uśmiech. Pszenioczno-złote, falowane włosy opadały jej luźno
na ramiona. Wyglądała dokładnie tak jak ją zapamiętał.
Stał nie mogąc się
napatrzeć. Czy umarł? Dlatego ją widzi, bo umarł, prawda? Teraz będzie z nią.
Pójdzie, gdziekolwiek będzie chciała.
- Mamo – jęknął, w
nadziei, że go uratuje.
Podeszła do niego i
położyła dłonie na jego policzkach.
- Wyrosłeś –
szepnęła melodyjnym głosem – Jestem z ciebie taka dumna. Wytrzymaj jeszcze
trochę kochanie, jeszcze trochę, synku – zapewniała go. Jej jasno niebieskie
oczy - oczy koloru spokojnego oceanu, które i on posiadał – wpatrywały
się w niego z matczyną miłością i czułością.
- Nie dam rady –
jęknął łamiącym się głosem – Już nie mogę… - pragnął odejść wraz z nią. Być ze swoja mamą, która - jak wierzył
– przebywała w niebie. Pragnął móc oglądać swego Boga, bo wierzył, że nie
zgrzeszył tak by go ta nagroda ominęła.
- Nie nadszedł
jeszcze twój czas, kochanie – zapewniła, gładząc go delikatną dłonią po
policzku – Nathanealu, kochanie… masz jeszcze tyle ważnych rzeczy do zrobienia.
Jesteś tam, na ziemi potrzebny. Twój tata cię potrzebuje. Susan, André, Syriusz,
Jake, Daniel, ojciec Rafael, Marmadiuke i wiele innych osób. Oni wszyscy cię
potrzebują i kochają. Nie zapominaj o tym. I nie zapominaj, że ja ciebie bardzo
kocham – dodała, ocierając łzę jaka spłynęła po jego policzku. Chciał by
gładziła go tak cały czas, by zabrała ból, samotność i przerażenie jakie nie
opuszczało go. Przyciągnęła jego głowę do siebie, uczyniła niewielki znak
krzyża na jego czole a potem je pocałowała – Walcz! – rozkazała, po czym tak
jak pojawiła się znienacka, tak samo zniknęła.
* * *
Powrót do świadomości, do rzeczywistości jaka go otaczała nie był
przyjemny. Wszystko go bolało, a kiedy otworzył oczy okazało się, że wciąż
siedział na tym przeklętym fotelu dentystycznym. W pomieszczeniu unosił się
metaliczny zapach krwi i ostra woń octu. Pokój oświetlała żarówka jaka świeciła
się na ścianie. Obrócił głowę i spojrzał na swoje ramiona. Wciąż był
przywiązany do fotela. Instrumenty Jugodina stały w zasięgu jego pola widzenia.
Jedynym miłosierdziem jakie mu okazali było pozszywanie jego ran, tak by się
nie wykrwawił. Rany były wściekle czerwone, co mogło świadczyć o infekcji oraz
podrażnieniu przez ocet. Szwy były zrobione od niechcenia, na szybko. Po prostu
miały zamknąć głębokie rany. Był zmęczony, ale musiał walczyć. Prosiła go o to
jego mama i zrobi to dla niej. Ale aby to uczynić musi zepchnąć w kąt
Nathaneala Cartera i pozwolić by Nico przejął kontrolę. Musi w pewnym stopniu stworzyć swoje
alter ego.
- Moc i siła moja w
Panu mym, który mnie umacnia – szepnął, zamykając ponownie oczy. A kiedy
przyjdą po niego, otworzy je ale jako Nico.
Jerozolima – lotnisko wojskowe
Dokładnie o piątej trzydzieści rano na wojskowym lotnisku
wylądował samolot z trójką ludzi na pokładzie i z trumną. Na lotnisku, w
poczekalni czekał na nich Syriusz z Diggetem, a przy nich stał wózek
inwalidzki. Gdy tylko trzech, ubranych na czarno mężczyzn weszło prowadząc ze
sobą trumnę, Syriusz odezwał się.
- Nie było
problemów? – zapytał lekko podenerwowany.
- Oprócz ze
znalezieniem ścierwa, żadnych. Gdzie teraz? – odpowiedział Mayky. Był wysokim,
lecz nie tak wysokim jak Syriusz, mężczyzną o ciemno blond włosach zaczesanych
do tyłu i brązowych oczach. Był również smuklejszy od Syriusza.
- Do naszej
siedziby – odparł Digget – Nie wszyscy wiedzą, że mamy tajną misję. Pozostała
część jednostki pracuje w nieświadomości, zatem czas by co poniektórzy się dowiedzieli.
Zlokalizowaliśmy kreta w postaci Palmera. Kiedy zobaczy, że mamy młodego
zapewne da znać Santhezowi – agent zarysował po krótce plan.
- No to w drogę –
odezwał się mężczyzna o włosach koloru platynowego blondu i szaro-zielonych oczach. Był
najniższym z kolegów, a na jego karku widniał tatuaż smoka – Wolałbym jednak
nie musieć spotykać się w takich okolicznościach – dodał, krzywiąc się lekko i
spoglądając wymownie na pozostałych.
- My też, Sam, my
też – zapewnił go z goryczą Syriusz. Agentowi w pewnym stopniu ulżyło, że jego
starzy towarzysze broni byli z nim. Przez te wszystkie lata utrzymywali
sporadyczne kontakty, lecz zawsze byli gotowi ruszyć sobie nawzajem na ratunek,
gdyby zaszła taka potrzeba.
Zapadło niemiłe milczenie, podczas którego przesadzili mężczyznę
pogrążonego w narkotycznym śnie z trumny na wózek inwalidzki i eskortowali do
służbowego SUV’a. Czarny samochód zabrał ich do tajnej siedziby, którą współdzieliło
FBI z innymi organizacjami w ramach tajnego projektu Icarus, opuszczając
zajmowaną dotychczas kryjówkę. Woleli by niepowołane osoby nie dowiedziały się o
współpracy organizacji kościelnych z tajną jednostką, o której istnieniu
niewielu wiedziało, a o której w niektórych kręgach krążyły jedynie plotki i
domysły. W rzeczy samej, Icarus, którego nazwa wywodziła się od mitycznego
Ikara, był enigmą i zakrawał o mityczną ułudę. Agenci sami wybrali taką nazwę,
bowiem każdy z nich został oficjalnie skreślony z listy agentów federalnych.
Niektórzy z nich poprzechodzili na wcześniejsze emerytury, bądź byli uznani za
zmarłych, byli też agenci fałszywie wrobieni w zbrodnie, których nie dokonali.
Ale nie tylko agenci federalni; byli również wojskowi, strażacy, policjanci,
lekarze czy prawnicy. Jako, że nikt nie brał ich pod uwagę, przez co byli
skuteczniejsi w swych działaniach. Dodatkowym ich atutem był fakt iż zasięg
działania mieli nieograniczony, dzięki międzynarodowej ustawie o współpracy.
Nikt jednak z agentów nie wiedział, że Icarus powstał sześć lat wcześniej, jako
projekt zaproponowany przez młodego, zdolnego i ambitnego chłopaka, który
chciał pomóc nie tylko swym przybranym braciom, ale i innym w podobnej
sytuacji. W oficjalnych aktach jako współorganizator projektu widniał
tajemniczy haker Widmo.
* * *
Podczas gdy Miguel Santhez dochodził do siebie w zamkniętej celi, agenci
opracowywali szczegółowy plan działania krok po kroku.
- Powiemy
Palmerowi, że mamy brata Santheza, i że jest nam potrzebny ktoś, kto przekaże
Enrique informację. Oczywiście nie pominiemy, że jego ludzie, którzy ochraniali
i współpracowali z Miguelem zostali zlikwidowani. Jeśli w ogóle obchodzi go
życie brata to się zgodzi – przedstawił początek planu Lou, który był w FBI od
dwudziestu lat i brał udział w dużych akcjach. Był po czterdziestce, lecz jak
większość agentów, utrzymywał formę niezbędną w ich fachu. Digget przydzielił
go do Icarusa pięć lat temu. Po zdradzie Palmera to on był pierwszą osobą na
stanowisko zastępcy i głównego
analityka i jak do tej pory świetnie wywiązywał się ze swoich obowiązków.
- Palmer na pewno
szybko skontaktuje się z Santhezem i przekaże wiadomość, a następnie
umówi spotkanie – dodał Digget, rozkładając ręce na stole, za którym właśnie
wszyscy wtajemniczeni siedzieli. Brakowało tylko Jake’a, który został w tajnej
watykańskiej placówce z księdzem DiPiatze i bliskimi Nathana.
- Sądzisz, że ten cały Fanatyk na to pozwoli? –
zapytał Sam, marszcząc brwi. Po tym co słyszał na temat tego świra to nie
sądził by chciał ocalić jakiegoś dzieciaka tracąc przy tym tak cenną osobę jaką
był Nico.
- To się okaże. Musimy spróbować, bo w końcu
chcą wymiany – odezwał się Jake klikając kilka przycisków na komórce i puszczając
nagranie jakie zostało im przekazane z ambasady amerykańskiej.
- Chcą Hakera Widmo w zamian z Nico? – Dave uniósł
brew do góry i uśmiechnął się. Był trzecim z przybyłych kolegów Syriusza i najstarszym
z nich, łysym gościem o szorstkich rysach twarzy – Te świry nie oddadzą nam
brata nawet gdybyśmy zaoferowali im kopalnię złota – rzucił gniewnie. Jako były
SEAL nauczył się opanowania, ale gdyby tylko znali lokalizację tych szczurów to
nikt nie powstrzymałby go przez zrównaniem ich z ziemią.
- Kto pójdzie na
spotkanie? – zapytał po chwili namysłu Mayky, próbując poukładać wszystkie
informacje i przeanalizować każdy krok ich działania. To nie mogło być miejsca
na pomyłkę, jeśli chcieli odzyskać brata żywego.
- Ja – odrzekł
Syriusz, rozciągając się na krześle – Dam mu stuprocentowy powód by się stawić
osobiście na transakcji. Będziemy mogli wyrównać rachunki. W pobliżu chcę by
czekała karetka. Nie możemy łudzić się, że nie tknęli Nico – rzucił gniewnie.
Próbował nie myśleć o tym, ale to było silniejsze. Nie tylko on miał przed
oczyma czarny scenariusz.
- Doktor Ohara oraz
Berry będą czekać w pogotowiu – zapewnił Digget.
- A co z braćmi? – dopytywał
Dave, chociaż to mało go obchodziło ale wolał mieć konkretne wytyczne czy maja przeżyć
czy kula w czaszkę.
- Zapewne Santhez
nie pojawi się sam. Musimy dokładnie zapoznać się z terenem i rozplanować misję
– oznajmił Whitening – Chcę ich żywych. Śmierć to za mało – syknął niebezpiecznie.
* * *
Dave wyszedł przed budynek by zapalić papierosa. Rzucił palenie
dawno ale w takich sytuacjach jak ta pozwalał sobie na odrobinę odskoczni.
Kilka głębszych pociągnięć rozluźniło go. Nagle ktoś trącił go ramieniem. Dave
obrócił się raptownie i ujrzał wchodzącego po schodach Palmera. Poznał go od
razu, ze zdjęcia jakie im pokazał Digget.
- Już czas -
mruknął do siebie, wypuszczając dym ustami. Rzucił niedokończonego papierosa,
splunął na posadzkę i wbiegł z powrotem.
W bloku B1 zastał
Diggeta rozmawiającego z Palmerem. Uśmiechnął się krzywo i zatrzymał się przy
recepcji udając, że coś czyta, a tak naprawdę obserwując zajście. Chciał
napawać się tym widokiem. Ostatkiem silnej woli powstrzymywał się by nie wziąć
na bok Miguela i nie obić porządnie.
- Żartujesz?! – usłyszał
drżący głos Palmera, który nie krył przerażenia.
- Mówię bardzo
poważnie. Jest nam potrzebny ktoś, kto mu to przekaże. Chcemy jak najszybciej
odzyskać Cartera Juniora. Jego rodzina bardzo się martwi a nie chcemy zbytniego
rozgłosu. Przytrzymujemy media jak tylko możemy, bo to niedorzeczne by syn
znanego profesora został porwany sprzed budynku konferencyjnego, gdzie
znajdowali się agenci federalni. Dodatkowo wymiany dokona Syriusz. Wiemy, że ma
stary zatarg z Santhezem. A poza tym chcieli wymiany. Nie udało nam się dotrzeć
do Widma ale sądzę, że Santhez zechce odzyskać brata chyba, że woli by spędził dożywocie
za kratami – odpowiedział Arthur, wyraźnie zadowolony z pierwszego etapu akcji.
Czekamy na twój ruch Santhez,
pomyślał cierpko Digget, swymi szaroniebieskimi oczyma przewiercając
zdenerwowanego Palmera, któremu mocno trzęsły się ręce, a po pulchnej twarzy
spływały krople potu.
- Pocisz się Palmer
– powiedział na głos Digget, to co zaobserwował. Starał się jak najbardziej
wytrącić z równowagi mężczyznę i dać do zrozumienia, że jest w kręgu osób podejrzanych.
- Biegłem po
schodach, a i tu jest gorąco – odparł, rzucając nerwowe, pojedyncze spojrzenia
na dyrektora jednostki. Arthur odwrócił się i z nieukrywanym zadowoleniem
skinął łagodnie na Dave’a. Obaj mężczyźni udali się do pokoju narad.
- Przynęta złapała
haczyk – oznajmił zebranym tonem Arthur, rzucając marynarkę na krzesło i
podwijając rękawy koszuli. Dlaczego właściwie on wciąż nosił te garnitury? Ach,
tak – by zachować pozory.
- Czas na etap
drugi – oznajmił Syriusz. Miał nadzieję, że wszystko pójdzie zgodnie z ich planem.
- Czekamy na
reakcję Santheza – powiedział Mayky, chodząc nerwowo od drzwi do wielkiej
ściany, na której zawieszona była plansza.
Damaszek - rezydencja Santheza
Santhez wszedł do pomieszczenie i znieruchomiał. Doktor Carter,
pacjent doktora Jugodina, wciąż znajdował się na fotelu dentystycznym.
Meksykanin odwrócił się na pięcie i przywołał gromkim, srogim głosem
najemników, którym rozkazał by kilka godzin wcześniej zajęli się doktorem i
ułożyli go na pryczy w pokoju obok. Jego ludzie najwyraźniej nie potrafili
wykonywać najprostszych powierzonych im zadań, a takich on nie potrzebował. Nie
chciał ich zabijać, o nie. Zginą podczas pierwszej nadarzającej się akcji,
podczas transportu broni do Pakistanu. Wydał im szybkie polecenia, ochrzanił za
niewykonanie zadania i poczekał aż się oddalą. W tym samym momencie u jego boku
pojawił się doktor Jugodin.
- Zaczynamy? –
zapytał Jugodin beznamiętnym, lodowatym tonem. Doktor wyciągnął lateksowe
rękawiczki z kieszeni fartucha i naciągnął na swoje żylaste, kościste dłonie.
Santhez skinął
głową i obaj weszli do pomieszczenia. Podczas gdy Jugodin zapalał światła i
sprawdzał swoje instrumenty, on nachylił się nad młodym Carterem, który wydawał
się być nieprzytomny lub pogrążony w głębokim śnie. Santhez klepnął go
kilkakrotnie w policzek by obudzić Nathana. A kiedy Nate otworzył tylko oczy,
Santhez odsunął się jak poparzony. Mimo iż na tworzy młodego mężczyzny malowało
się cierpienie i zmęczenie, jego oczy…
Oczy Cartera miały
głębszy odcień spokojnego oceanu i biła od nich dziwna jasność i siła. Jego
oczy przenikały i mroziły Santheza na wskroś. Ukazywały hardość ducha,
niezłomność, zaparcie i wiarę młodego mężczyzny. Oczy Cartera przerażały
Santheza, jakby należały zupełnie do kogoś innego. Jakby podczas zaledwie czterech
godzin zaszła jakaś radykalna zmiana w Carterze. Santhez odwrócił wzrok, nie
mogąc dłużej znieść tych oczu; czujnych, silnych, walecznych, szalonych, które
wwiercały się w resztkę duszy jaka znajdywała się w Enrique. Meksykanin
spodziewał się, że zobaczy puste, zamglone, złamane, bez nadziei na ratunek
oczy. Nie spodziewał się tego, co zobaczył i to go przerażało. Nikt wcześniej,
kto był torturowany przez doktora Jugodina, nie był aż tak silny, tak
zawzięty i uparty, a zarazem tak głupi by ryzykować swoje zdrowie i życie.
- Zostawiam was
samych, chyba, że doktor zmienił zdanie? – pytanie zawisło w powietrzu bez odpowiedzi.
Praktycznie rzecz biorąc było to retoryczne pytanie, a sam Santhez zaczynał
podawać w wątpliwość sens dalszego torturowania młodego mężczyzny – Tylko go
nie zabij – Santhez zwrócił się do Jugodina ostrym i stanowczym głosem.
- Och, nie… -
Jugodin zaśmiał się, a jego głos złowieszczo zawisł – Mam inne plany – doktor
podszedł do Nathana, schylił się i chwycił jego wychudzoną twarz w imadło swych
dłoni – Pozwól mi zajrzeć do jego mózgu, Enrique. Widziałeś reakcję stymulacji
jego blizny. On miał wizje, mówię ci… – ciągnął pozwalając by jego ciężki,
rosyjski akcent uwidoczniał się – Chcę otworzyć jego czaszkę – mówiąc to
przeniósł jedną dłoń na głowę Nathana, a drugą ścisnął prawy przegub. Kciukiem
potarł bliznę Nathana – Będę patrzył i podziwiał jak jego umysł reaguje na
stymulację blizny – wysyczał podnieconym głosem. Nagle zerwał się i przyciągnął
z kąta maszynę z elektrodami.
- Na razie nie
otwieraj mu czaszki – rzucił surowo Santhez – Może nam się jeszcze przydać, a przynajmniej
tak twierdzi Fanatyk – i z tymi słowami opuścił pomieszczenie. Jugodin spojrzał
za nim niezadowolony. To, że nie może otworzyć czaszki Cartera, nie zmieniło
jednak faktu iż nie może poobserwować zachowanie mózgu swojej ofiary. Czemuż nie wpadłem na to wcześniej?, skarcił
siebie w myślach, poczym szybko i precyzyjnie przymocował elektrody do głowy
Cartera i włączył EEG.
Nathan wydawał się być nieobecny, pogrążony w jakimś letargu. W
umyśle powtarzał cały czas Psalm 23[1],
który stał się jego mantrą. Wyciszył umysł i zepchnął w kąt Nathaneala Cartera
i jego wspomnienia. Istniał tylko brat Nico i gołe, surowe ascetyczne ściany
klasztornej celi.
Jugodin wziął do ręki skalpel i zaczął przyglądać się swojej
ofierze, szukając dogodnego miejsca do zrobienia nacięcia. Zrobił nacięcie na
prawym ramieniu, a następnie wbił fragment ostrza w brzuch Nathana. Zdumiony
obserwował reakcję, a właściwie brak reakcji, na monitorze elektrokardiogramu.
Doskonale wiedział czym było to spowodowane. Sam wielokrotnie wprowadzał się w
stan medytacji delta. Kpiący uśmieszek wykwitł na jego twarzy. Chwycił Nathana
i uniósł jego głowę i tors, tak iż jego plecy nie dotykały oparcia fotela. Tors
młodego mężczyzny opierał się na jego silnym ramieniu. Spojrzał na pręgowane,
czerwone plecy, które ponad dwa dni temu schłostał. Ucieszył się, gdy w drzwiach pojawił się jeden z najemników.
- Weź palnik i
podgrzej do czerwoności tamten pręt metalowy – rozkazał, wskazując na
przedmioty, o których była mowa. Najemnik zrobił tak jak mu kazano.
- Przytrzymam go, a
ty przyłóż do pleców, gdziekolwiek – polecił Jugodin, przytrzymując Nathana i
bacznie obserwując reakcję jego fal mózgowych. Ciało lekko zareagowało, gdy
oprawca przyłożył rozgrzany pręt, lecz mózg dalej pozostawał w bezpiecznej
fazie delta. Żołnierz odsunął się, a Jugodin pozwolił by ciało Nico opadło
bezwiednie na oparcie fotela. Następnie doktor chwycił za przedmiot wyglądem
przypominający grot strzały.
- Skoro nasz
młodzieniec chce zgrywać męczennika, to przebodźmy go jak jego Mesjasza –
zakpił, lecz nie wbił grotu, tylko przeorał nim tuż pod lewym mięśniem
piersiowym Nathana.
Jugodin
przypatrywał się jak krew trysnęła z rany. Uwielbiał widok czerwieni i metaliczny zapach krwi.
Podniecał go widok ran zadanych przez niego jego ofierze. Rozkoszował się,
kiedy ofiara skwierczała i wiła się pod jego rękoma, jak błagają o życie i
litość. Lecz Nathaneal Carter był inny. Prawdziwe wyzwanie dla Grigorija
Jugodina. Mężczyzna był pod wrażeniem wytrzymałości i głupoty młodego Cartera,
ale najwyraźniej Nathan wiedział coś, czego oni nie wiedzieli. Skrywał w swym zablokowanym
umyśle cenne informacje, które chcieli poznać, ale nie byli w stanie wydobyć z
Cartera. Jugodin jednak wiedział jak wytrącić Cartera z medytacji delta i jak
skutecznie wywołać zmianę w jego falach mózgowych. Chwycił za skalpel i jednym precyzyjnym ruchem
przeciął na pół - uszkadzając żyły, lecz nie naruszając tętnicy – prawy przegub
Nathana, przez sam środek blizny.
Nathan gwałtownie zamknął otwarte oczy. Jego ciało wyprężyło się i
zaczęło konwulsyjnie drgać, jego oddech znacznie przyśpieszył, a po czole
spływał pot. Jugodin zerknął na aparaturę i uśmiechnął się triumfalnie.
Metalowa igła maszyny nie wyrabiała z nakreślaniem linii.
Nathan zaczął krzyczeć coś w nieznanym języku. Całe jego ciało
drżało, klatka piersiowa za szybko unosiła się i opadała, głowa obracała na
boki. Dokładnie taki sam obraz jak sprzed
kilku godzin, pomyślał Jugodin. Nagle Nathan uniósł się na fotelu. Jego
twarz poszarzała. Przydługie włosy przyklejone były do czoła. Jego wszystkie
mięśnie były niemiłosiernie napięte, a z kącika jego ust zaczęła płynąć krew.
Jego oczy, lekko zapadnięte i podkrążone były teraz niczym spienione fale oceanu
podczas sztormu.
- Biada ziemi i
morzu, ponieważ zstąpił do was Diabeł, pałając wielkim gniewem, bo wie, że mało
ma czasu![2] – przemówił po
hebrajsku lodowatym głosem, całkiem nie należącym do niego. Jugodin aż wypuścił
z rąk skalpel, który trzymał i odsunął się od Cartera, jak od opętanej osoby.
Nie spodziewał się aż takiej reakcji. Do pomieszczenia wbiegł wściekły i
zdenerwowany Santhez.
- Kurwa! Mówiłam,
że masz go nie zabijać! – ryknął, obserwując jak ciało Cartera z powrotem opada
na oparcie fotela. Jugodin chwycił za strzykawkę i już miał napełniać nią
płynem z adrenaliną, gdy dotarł do niego ochrypły, cichy szept.
- Bądź pozdrowiony
– szepnął Nathan po hebrajsku.
Jugodin i Santhez
obserwowali ciało młodego mężczyzny. Carter wciąż był przytomny, ledwo ale był
i jego serce nie zatrzymało się. A w tym momencie doznawał właśnie jakiejś
wizji lub halucynacji. Obaj rozejrzeli się po pomieszczeniu ale nikogo nie
zauważyli, zatem osoba, którą pozdrawiał była wytworem jego wymęczonego umysłu.
Nathan wpatrywał się w ścianę znajdującą się na wprost, w miejsce
lekko na prawo. Widział postać, od której biła jasność i moc. Nie widział ani
twarzy ani jak dokładnie wyglądała. Ostatkiem sił pozdrowił ją. Nie miał
pojęcia czy rzeczywiście kogoś widzi, czy to jego skrajnie wyczerpany umysł płata
mu figla, ale nie dbał już o to. Jego oczy zachodziły mgłą, a pole
widzenie zwężało się niczym tunel. Nie czuł już niczego. Jednak nim stracił
przytomność miał wrażenie, że postać coś do niego mówi, ale jego umysł już nie
zarejestrował i nie przetworzył tych słów. Ostatnim, co zarejestrował to
wspaniałe, majestatyczne skrzydła.
Jugodin ponownie wymienił spojrzenie z Santhezem i kolejny raz
obaj przenieśli wzrok na ścianę, w którą wpatrywał się Carter, ale niczego nie
dostrzegli.
- Szlag! Ogarnij go
– rozkazał wytracony z równowagi Santhez, nerwowo krocząc po pokoju i
przeczesując włosy dłonią – FBI dopadło mojego brata. Wybili wszystkich, którzy
go pilnowali – przekazał, uderzając gwałtownie dłonią w maszynę do EEG.
- Co zamierzasz? –
zapytał spokojnym i opanowanym głosem Jugodin.
- Chcą wymiany. Na
dodatek ten sukinkot, Syriusz Whitening, będzie na miejscu. Wyrównam rachunki z
nim. Nie wiem jak dotarli do Miguela, ale nie pozwolę by mój brat był przez
nich przetrzymywany – zapowiedział, spoglądając raz na Jugodina, raz na Cartera
– I tak wykonaliśmy swoje zadanie. Carter niczego nam nie powiedział ale i nie
powie Watykanowi i FBI. Rozmawiałem z Fanatykiem. Nie jest zadowolony z obrotu
sytuacji ale stwierdził, że mam wolną rękę. On ma jakieś inne plany co do
artefaktów i już znalazł ludzi, którzy mogą rozwiązać zagadkę. Wymiana za kilka
godzin i jeśli coś pójdzie nie tak… - zaczął po chwili namysłu – Jeśli ten dzieciak
jest na tyle silny by przetrwać to wszystko i wrócić do funkcjonowania… Będzie
chciał dowiedzieć się z jakiego powodu tyle wycierpiał. Jeśli ja zawalę podczas
wymiany, ty masz podążyć za Carterem, gdziekolwiek się uda. Masz odkryć i dotrzeć
do źródła – rozkazał, wymieniając z Jugodinem znaczące spojrzenia – Z resztą i
tak jesteś w stałym kontakcie z Fanatykiem i wiesz znacznie więcej z tego co on
planuje niż ja – zauważył ostro. Nie podobało mu się to, że nie był
doinformowany ale nie śmiał sprzeciwić się Fanatykowi; osoby, które to uczyniły
znajdowały się w grobie.
- Zatem zajmę się
naszym przyjacielem jak najszybciej – odparł doktor, wołając do pomocy
najemnika. Nie był jednak zadowolony z obrotu sytuacji. Ściągnął zakrwawioną
rękawiczkę i podszedł do nieprzytomnego mężczyzny. Miał nadzieję nieco dłużej
popracować nad Carterem, który był idealnym obiektem badawczym. Nie wykorzystał
jeszcze tylu możliwości; nie przeszli do trucizn czy łamania kości. Ale i tak
wiedział, że wykonał kawał dobrej roboty. Potwierdził to sam Fanatyk, który w
swoich chorych wierzeniach chciał rozwścieczyć swojego Boga by odwrócić jego
uwagę od prawdziwych zamierzeń jakie planował Fanatyk. Jugodina to nie
obchodziło; dla niego liczyła się jego robota i jego ofiary. Przejechał palcem
po rozerwanych szwach rany na klatce piersiowej, po czym odgarnął mokre włosy z
twarzy Cartera.
- To był przyjemność, doktorze – szepnął z
nutą zawodu w głosie, po czym przystąpił do opatrywania ran.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz