Nathan siedział nerwowo na swoim miejscu w samolocie. Ojciec Rafael
właśnie sprawdzał listę pasażerów. Co on sobie właściwie wyobrażał? Niespełna
dwie doby temu Jake zdzielił go wazonem w głowę, obił plecy i żebra, a teraz Nathan
siedział w samolocie z pielgrzymką do Jerozolimy. Jak zwykle pokłócił się o to
z ojcem; że jest nieodpowiedzialny, nierozważny, naraża siebie tylko. I nie
wystarczyły tłumaczenia, że to pielgrzymka, że nic mu nie będzie, że nie ma
bólów czy zawrotów głowy. A poza tym mieli się spotkać na sympozjum, na które
jechał jego ojciec jako wykładowca, a które ma odbyć się za dwa dni. Nathan po
prostu potrzebował pojechać na tę pielgrzymkę a przede wszystkim potrzebował
porozmawiać ze starym przyjacielem, który wie o co chodzi i zna Jake’a.
Wiedział, że jednak będzie musiał jeszcze trochę poczekać, by mogli
spokojnie porozmawiać. Najpierw obowiązkowe modlitwy, śpiewy, a następnie kiedy
wszyscy usną, razem z ojcem Rafaelem będą mieli czas dla siebie. I chociaż
zazwyczaj nie ma problemu z koncentracją podczas modlitwy, tym razem po prostu
nie mógł spokojnie wysiedzieć. Chęć rozmowy była silniejsza, wraz z dziwnym
niepokojem, który delikatnie ściskał mu wnętrzności. Dodatkowo musiał sprawdzić
ten trop. Nie mógł czekać do września; to nie leżało w jego naturze. Nie
potrafił zostawić sprawy do końca nierozwiązanej w takim dziwnym zawieszeniu.
Miał przeczucie, że to wszystko się ze sobą łączy; że egipski książę z Surineme
w jakiś dziwny sposób poznał sekret MS 408. Tylko jeszcze nie wiedział w jaki
sposób, ale nie spocznie dopóki tego nie odkryje. W końcu miał zaledwie
dwadzieścia cztery lata i całe jeszcze życie przed sobą –
a przynajmniej taką
miał nadzieję. I jeszcze wiele miał do odkrycia
i do doświadczenia.
Dopiero po dwóch godzinach od wystartowania ojciec Rafael na
spokojnie zasiadł obok niego. W całym samolocie panował półmrok i cisza.
Gdzieniegdzie było słychać ciche szmery szeptów czy pochrapywanie.
- Cóż cię tak gnębi
mój drogi? - szepnął franciszkanin, który bez problemu zauważył jak jego młody
towarzysz niespokojnie wierci się na miejscu. Zakonnik uśmiechnął się. Nathana
zawsze nosiło. Nigdy za długo nie potrafił bezczynnie usiedzieć na miejscu.
Ciągle miał coś do zrobienia.
Nathan przybliżył się
jakby ojciec Rafael go spowiadał.
- Słyszał ojciec o
kradzieży w muzeum? - zapytał, a gdy starszy mężczyzna skinął głową, Nate
szepnął - To był Jake.
- Nie może być! -
ksiądz w porę opamiętał się i ściszył głos. - Na niebiosa, ale czemuż to?
- Zabrał kilka
rzeczy, ale jego zleceniodawcom zależało najbardziej na przedmiotach
znalezionych osiemnaście lat temu w Bega - tłumaczył szybko Nathan,
jednocześnie odsłaniając swój nadgarstek. - To nie jest zwykła blizna, ojcze.
- Wiem o tym, mój drogi
- franciszkanin westchnął ciężko. Modlił się gorąco by jednak się mylił i by
okazało się, że nic się nie wiąże z tą blizną, ale Niebiosa miały inne zamiary
- Zawsze podejrzewałem...
- Musiałem dowiedzieć
się dla kogo pracuje Jack...- szepnął Nathan, porzucając angielski i
przechodząc na łacinę.
- Nico - ksiądz
pokręcił karcąco głową. Po wypadku w klasztorze umówili się, że na czas studiów
w Oxfordzie młody Carter nie będzie zajmował się tym, czym się zajmował. - To zbyt
niebezpieczne – przypomniał, chociaż wiedział, że nie musi. Nathan miał pełną
świadomość tego.
- Wiem, dlatego
prosiłem Modo o pomoc - Nate lekko się uśmiechnął.
- Bractwo nadal
pracuje? - zdziwił się franciszkanin, marszcząc brwi.
- Zawieszone, ale
Modo pracuje dla Jej Królewskiej... - nie dokończył, bo obaj z franciszkaninem zachichotali
na to określenie. Obaj byli wielkimi fanami kultowej dla nich serii o agencie
Jamesie Bondzie. Po chwili jednak spoważnieli. Nathan spojrzał na
franciszkanina. Mężczyzna był dobrze po pięćdziesiątce. Zmarszczki mocno
zaakcentowały jego orzechowe oczy. Siwizna przyprószyła jego ciemnobrązowe
włosy i gęstą brodę. Miał na sobie brązowy, franciszkański habit, przepasany
kremowym cingulum zawiązanym w supły w trzech miejscach. Nate lekko się
zawahał, ale wiedział, że musi o tym porozmawiać.
- Jake pracuje dla
Watykanu - szepnął, spoglądając znacząco na księdza. Wielokrotnie słyszał i
czytał o tajnych ugrupowaniach kościelnych: zakony, bractwa, nawet armia czy
agencja wywiadowcza. Zastanawiające było jednak to, dlaczego właśnie teraz
wykradli te artefakty i dlaczego nikt nie chciał porwać jego? Tą ostatnią myślą
się przeraził.
- Nico? - ojciec
Rafael wyczytał zaniepokojenie i przerażenie na jego twarzy.
- A co jeśli ktoś
wie, że rozszyfrowałem tekst? - powiedział na głos i utkwił spojrzenie w
skupionej twarzy swego towarzysza.
- A wiesz już czego
dokładnie dotyczy ów tekst? - zauważył trafnie franciszkanin. Nico miał gonitwę
myśli w umyśle, wystarczyło jedno pytanie a jego umysł podpowiadał setki
następnych. Zawsze tak było i dlatego błyskawicznie pojmował wiele trudnych
zagadnień naukowych. Im trudniejsze stawiał pytania, tym łatwiejsze były dla
niego odpowiedzi. Rzeczywiście, wciąż nie doszedł do prawdziwego przesłania
jaskie musiało być zawarte w karcie. Podzielił się jednak z franciszkaninem
spostrzeżeniem iż karta nie pochodzi z manuskryptu MS 408. Początkowo myślał,
że jest to jedna z zaginionych kart, ale później doszedł do wniosku, że jest to
jednak osobna, całkiem pojedyncza karta. Mylący owszem były strzępiasty brzeg
karty, świadczący iż została ona wyrwana niejako z większej całości. Ale
możliwe, że to była inna całość. Zupełnie inna księga. Tym razem, przyznał się
zakonnikowi, że nie dotknął karty.
Obawiał się kolejnej wizji, na którą nie był jeszcze gotowy. Natomiast gdy
dotykał artefaktu, który odcisnął mu się na przegubie, odczuwał mieszane
uczucia. Wręcz skrajne. Z jednej strony czuł przerażenie i niepokój, a zarazem
jakby spokój i nieopisaną pewność czegoś niezwykłego. Z jednej strony jego
blizna paliła i mrowiała niczym dopiero zrobiona, a z drugiej przyjemny chłód
ją ochładzał. W jednej chwili była wściekle czerwona, by po chwili przybrać
mleczny kolor. Nie dawało mu spokoju również odkrycie w Suriname i to ostatnie
z Bega. Czuł, że to wszystko jest ze sobą połączone. Egipski książę z Suriname
mógł być w posiadaniu jakichś informacji lub nawet samego manuskryptu, w co
jednak Nathan wątpił. Lubił puzzle i to zawiłe ale ta układanka wydawała się
przekraczać jego możliwości.
Gdy skończył dzielić się odkryciami, chwycił nerwowo drugiego
mężczyznę za rękaw habitu.
- A co, jeśli Watykan
nie chce, by ktokolwiek odszyfrował Manuskrypt? Co, jeśli zawiera tajemną
wiedzę, przekraczającą ludzkie pojmowanie, lub wprowadzi herezję? Wyobraża sobie
ojciec by po ziemi chodził samozwańczy zbawiciel, który wykradł tajemną moc?
Chyba, że chodzi o inny rodzaj mocy? Nie w dokładnym sensie znaczenia tego
słowa, lecz metaforycznym… - im bardziej Nathan drążył ten temat, tym bardziej
miał wrażenie, że do żadnych wniosków nie dochodzi, tylko mnoży spekulacje i
domysły.
- Zostaw to, mój
drogi - ojciec Rafael spojrzał na niego dobrotliwie. - Nikt z nas nie zna
prawdziwych zamiarów Boga, ale jeśli przyjdzie ci się zmierzyć z tym problemem,
to zawsze możesz liczyć na me wsparcie. A teraz, mój drogi, wypocznij, bo przed
nami jeszcze kilka godzin lotu, zmiana czasu i aklimatyzacja w nowym miejscu.
Będąc w Jerozolimie, wykorzystaj czas na przemyślenia. Niebawem kończysz
doktorat na Oxfordzie. Co dalej, mój mały? - jak zwykle zakonnik miał rację i
jak zwykle potrafił zapanować nad jego chaosem i palącym zapałem. Potrafił
zwrócić uwagę na sprawy, o których Nate wolał nie myśleć; sprawy dla niego zbyt
przyziemne. Jednocześnie sam zakonnik martwił się tym, co usłyszał. Miał
przeczucie, że to wszystko nie dzieje się bez znaczenia; że jest jakiś wielki
plan, który czuł, że jemu się nie spodoba. I nie tylko jemu. Jeśli rzeczywiście
w rachubę wchodziły boskie sprawy, to wiedział, że Nico nie odpuści. Co
niezmiernie ojca Rafaela martwiło, zwarzywszy na ponowne spotkanie Nico z
Jake’em. Nie powiedział młodzieńcowi iż on sam w przeciągu tych pięciu lat
przerwy, miał kontakt z przybranymi braćmi Nico. I tak zbyt wiele zaczynało się
dziać w życiu młodego Cartera. Jednak ujął go fakt iż mężczyźni nie przestali o
sobie myśleć i troszczyć się o siebie nawzajem pomimo tak długiego braku
kontaktu. Zakonnik wiedział, że jeśli coś się stanie to ta szóstka starszych
mężczyzn rzuci wszystko i ruszy na ratunek młodszemu bratu.
Nathan uśmiechnął
się, skinął głową i wygodnie usadowił, by chociaż na chwilę zmrużyć oczy.
* * *
Dwa dni później Nathan wracał z krótkiego spaceru po mieście.
Kiedy przyjechali z pielgrzymką mieli czas na rozpakowanie się i aklimatyzację.
Ojciec Rafael doskonale wiedział, że jego młody przyjaciel będzie potrzebował
pobyć w tym miejscu trochę na uboczu i w samotności, dlatego dawał mu potrzebna
swobodę. Na dodatek za trzy godziny miała zacząć się konferencja, na której
Nathan obiecał swojemu ojcu, że będzie. Dopiero po niej Nathan zamierzał zająć
się badaniem tajemniczych poszlak pozostawionych przez księcia. Chociaż ta
sprawa nie dawała mu spokoju jeszcze bardziej po telefonie od doktor Yarrow,
która przekazała mu iż pierwsze badania jakie wykonali na zmumifikowanych
szczątkach z Suriname dowodzą iż rzeczywiście osoba ta zmarła w XIV wieku.
Niestety nie posiadają wystarczającej ilości próbek genetycznych do
przeprowadzenia analizy DNA by ustalić kim jest ów mężczyzna, bo to było pewne.
Był mężczyzną. Spojrzał na swój sportowy zegarek. Dochodziła siódma rano. Jak
zwykle on o tej porze już był dawno na nogach. Od siedmiu lat nie sypiał zbyt
długo i zbyt dobrze. Nieraz wystarczyły mu cztery, a czasem nawet dwie godziny
snu. Jednak organizm nieraz dopominał się o swoje prawa, o czym przypomniał mu
kilkakrotnie podczas niedawnego wyjazdu do Bega. Zatrzymał się przy starej
szybie wystawowej pomieszczenia, które niegdyś zapewne było sklepem, a teraz
stało puste, i przyjrzał się swojemu odbiciu. Był wysokim, szczupłym chłopakiem.
Jego przydługie włosy były zmierzwione przez ciepły, poranny wiatr. Dostrzegł
cienie zmęczenia pod oczyma. Jego brodę i policzki znaczył kilkudniowy zarost.
Zdecydowanie powinien się ogolić nim pójdzie na konferencję, bo wygląda jak
zarośnięty agrest. Miał na sobie bawełniane brązowe spodnie i lnianą koszulę z
długim rękawem. Typowy strój na tą część świata i klimatu. Poprawił szczupłymi,
długimi palcami nieco włosy i ruszył w
stronę domu pielgrzyma, w którym się zatrzymali. Skręcił w uliczkę i nagle ktoś
chwycił go za rękę. Kiedy się odwrócił zobaczył starego żebraka, strasznie
wychudzonego, zarośniętego długimi włosami i brodą koloru gołębiego, w
łachmanach podartych. Jedna rękę ściskał niepewnie Nathana za rękę a w drugiej trzymał puszkę po konserwie, gdzie
ludzie wrzucali z litości drobniaki. Nathan zauważył coś jeszcze – mężczyzna
był ślepy, jego oczy były całe białe jakby zabielone, a jednak go chwycił za
rękę.
- Młodyś… - wychrypiał po hebrajsku starzec –
Wierzący w Boga… ale czy na tyle by za niego i dla niego umrzeć? – zapytał, po
czym zrobił dziwny gest jakby znak krzyża
a potem splunął obok Nathana. Puścił jego rękę jakby oparzony i
poruszając puszką, po omacku ruszył przed siebie. Nate stał zaskoczony i lekko
przerażony dziwnym spotkaniem ze starcem. Najbardziej jednak nie dawały mu
spokoju słowa żebraka i jego gest jaki wykonał. O co chodziło?, zastanawiał się z bijącym sercem. Kiedy wróci,
podzieli się tym dziwnym spotkaniem z ojcem Rafaelem, a tymczasem musi ruszyć w
dalszą drogę. Nie uszedł jednak nie dalej jak ulicę, gdy zdziwił go widok, jaki
zaobserwował w jednej z wąskich uliczek biedniejszej dzielnicy miasta. Widok,
który pozwolił mu na chwilę zapomnieć o żebraku i jego słowach. Trzech
podejrzanie wyglądających mężczyzn, ubranych w wojskowe spodnie w
czarno-biało-szare barwy i czarne
koszulki, dzierżąc karabiny w dłoniach przesłuchiwało elegancko ubranego
mężczyznę. Nic nie byłoby nadzwyczaj w takim widoku, gdyby Nathan nie rozpoznał
głosu owego nieszczęśnika.
- Co wy sobie
wyobrażacie?! – wydyszał Ian McKoy. W jego głosie było słychać przerażenie
mieszające się z irytacją - Na jakiej podstawie mnie sprawdzacie?
- Powtórzę grzecznie
pytania: Co pan tu robi i czy zna pan Mustafę AlKalil – wycedził mężczyzna, na którego
dźwięk głosu Nathan pobladł.
Nie przypuszczał
spotkać go tu, w Ziemi Świętej. Unikali kontaktów i spotkań, jakby w ogóle siedem
lat temu, w klasztorze świętej Klary, nie poznali się. Przez chwilę Carter stał
zastanawiając się, czy podejść do grupy mężczyzn, czy po prostu odejść i
zapomnieć o tym przypadkowym spotkaniu. Ale skoro niedawno miał kontakt z
Jake’m... Westchnął cicho, przybrał naturalny, beztroski wyraz twarzy i ruszył
w ich stronę.
- Ian? Co ty tu
robisz? Nie powinieneś być na konferencji? - zawołał, przybliżając się.
Mężczyźni odwrócili się w stronę nowego przybysza.
- Carter, może
łaskawie potwierdzisz tym panom moja tożsamość, cel mojego pobytu i to, że nie znam Mustafę-coś tam - rzucił
Ian, a Nate wyczuł w jego głosie, oprócz szorstkości, nutę błagania.
- Potwierdzić mogę,
podać cel... teoretycznie. Ale czy znasz Mustafę AlKalil... tu już sam musisz
się bronić - na twarzy Nathana wykwitł lekki, ironiczny uśmieszek wyższości.
Mężczyzna z głęboką szramą na prawym policzku, muskularnie zbudowany, posłał
mroczne, niemalże mordercze spojrzenie w kierunku młodego Cartera. Ewidentnie
było wiadomo, że ta dwójka znała się, lecz nikt nie odważył się zapytać o to
wprost. Nathan nie patrzył na mężczyznę ze szramą. Starał się go lekceważyć,
chociaż serce waliło mu z nerwów jak szalone. Po dwóch dniach spokoju i wyciszenia, jego przeszłość, a raczej ludzie
z jego przeszłości, znów zaczęli pojawiać się na jego drodze. Czy to jakiś znak? przemknęło mu przez
myśli. Przez tyle lat unikali siebie nawzajem, a raczej po prostu starali się
żyć jakby tamte wydarzenia nie miały miejsca, co było totalną pomyłką. Właśnie
przez tamte wydarzenia z przeszłości, dziś byli tym kim byli i robili to, co
robili. Nathan wiedział, że dziś miała się odbyć bardzo ważna konferencja, na
którą zostali zaproszeni uczeni z jednostek wojskowych, agencji bezpieczeństwa
oraz ONZ, zatem powinien spodziewać się, że spotka tu kogoś znajomego. Ale
wolał łudzić się, że jednak tak się nie stanie. Tajemniczy mężczyzna ze szramą
był wściekły z owego spotkania. Miał przeczucie, że nic dobrego z tego nie
wyniknie, a zazwyczaj jego przeczucie nie zawodziło go. Zdawał sobie jednak
sprawę z tego, że Carter Senior poprowadzi ważny referat, zatem nie powinna go
dziwić obecność syna profesora. A jednak… Świat potrafi spłatać figla i sprawić
by pewne osoby, które nie powinny się ponownie spotkać – spotkały się. Jednak
teraz miał zadanie do wykonania i nie może pozwolić sobie by emocje nim
zawładnęły, bo zawsze był w pełni profesjonalistą.
- Mogą panowie odejść
- wycedził mężczyzna ze szramą, dając swym ludziom znak, by poszli za nim do zaparkowanego
nieopodal Hammera. Wiedział, że nikt nie zada pytania. Byli zbyt dobrze w tym
wyszkoleni; żadnych niepotrzebnych, personalnych pytań.
Gdy tylko mężczyźni oddalili się, Nathan odetchnął z ulgą i
pozostawiwszy Iana, ruszył w drogę powrotną do domu pielgrzyma, gdy jego
telefon zaczął dzwonić. Zamarł zastanawiając się kto dzwoni. Nie był pewien…
wróć… na pewno mężczyzna ze szramą pamięta jego numer. To było bardziej pewne niż zmieniające
się pory roku. Ale
na szczęście to nie on dzwonił a doktor Yarrow.
- Pani doktor –
odezwał się, starając by jego głos zabrzmiał naturalnie.
- Nie byłam pewna czy już się zaczęła ta
konferencja – mówiła nieco podekscytowanym głosem – Udało nam się pewien
fragment z dziennika rozszyfrować. Powiem panu, że ten książę to niezły
spryciarz i paranoik. Ale podpisał się. A przynajmniej mamy nadzieję, że to on.
Abdul Gaffar syn Saladyna – oznajmiła doniośle.
- Ale chyba nie mówimy o…
- Nie, nie – roześmiała się – Tamten Saladyn
co prawda był sułtanem Egiptu ale żył zdecydowanie wcześniej. Nie wiemy czy
rzeczywiście ten drugi Saladyn był księciem Egiptu czy po prostu nadał sobie
taki tytuł. Jesteśmy w trakcie zbierania danych o nim – oznajmiła.
- Dziękuję bardzo za informację – odparł
grzecznie.
- Daj znać jak coś znajdziesz – rzuciła
wyczekująco.
- Ja? – zaśmiał się nerwowo – Przecież ja…
- Doktorze Carter bądźmy szczerzy. Wszyscy
wiedzą, że to pan odkrył świątynię w Suriname i zapobiegł rozkradzeniu jej
przez Mahmooda. A nie
wspomnę też o kilku innych ekspedycjach, w których brał pan udział i które
odniosły sukces – odpowiedziała. Miała do czynienia z różnymi naukowcami i
zdołała już sobie o każdym wyrobić opinię. I będąc szczerą, to Ronald Riggs nie
miał najlepszej.
- Zatem… - w głosie Nathana zabrzmiało lekkie
zakłopotanie – Będę wdzięczny za kolejne informacje z waszych badań.
- Ależ oczywiście. Miłego dnia, doktorze –
odpowiedziała rozbawiona doktor Yarrow i rozłączyła się.
* * *
Aula była ogromna. Mogła spokojnie pomieścić czterysta
pięćdziesiąt osób. Nathan stał wraz z ojcem, Susan i André z boku podium i
obserwował wielkie tłumy ubrane w służbowe mundury, z różnymi plakietkami przy
garniturach i koszulach. Profesor wziął łyk kawy, poprawił krawat i wyszedł na
podium, by zacząć wykład, który miał trwać sześć godzin. Nathan jeszcze chwile
poddenerwowany stał przyglądając się ojcu, wiedząc jak wiele to dla niego
znaczy iż Nathan jest tu z nim. Nate wiedział, że ojciec się stresuje. On również
denerwował się przed publicznymi wystąpieniami. Byli naukowcami, którzy jak
ryby w wodzie czują się w terenie, a gdy przychodzi wygłosić jakiś referat w
świetle reflektorów, trzęsą się jak osiki. Nagle poczuł delikatną dłoń
wsuwającą się w jego spoconą i drżącą rękę. Przyjemnie chłodne, delikatne palce
owinęły się wokół jego silnej dłoni. Podniósł głowę i z wdzięcznością spojrzał
na Susan, która delikatnie i zachęcająco uśmiechała się do niego. Ślicznie
wyglądała w czarnej, ołówkowej sukience do kolan, zakrywającej jej smukłe
ramiona. Jej włosy były rozpuszczone i proste, a delikatny makijaż ograniczający
się do czarnych kresek nakreślonych starannie na górnych powiekach i tuszu na
rzęsach dodawał jej dziewczęcego uroku i pięknej naturalności. Wziął
uspakajając oddech zaciągając się delikatnym, aczkolwiek zmysłowym zapachem
Susan. Wiedział, że ojciec poradzi sobie, zatem trzymając Susan za rękę
skierował się w stronę przejścia prowadzącego na widownie, gdzie czekał na nich
Andrè, który szczerzył się w szerokim uśmiechu. Speszony Nathan pokręcił tylko
głową. Zajęli swoje miejsca i wyciągnęli
foldery z rozpiska konferencji. Nate był bardzo dumny z ojca i z tego, jakim
szacunkiem cieszył się w środowisku naukowym. Teraz siedział dumnie wsłuchany w
wystąpienie Cartera Seniora. Jednak kiedy Susan odwróciła się by szepnąć coś na
ucho Andrè, poczuł coś dziwnego; jakby czyjeś uważne spojrzenie. Postanowił to
zostawić bo właśnie zaczynał się pierwszy wykład.
Jednak czterdzieści
pięć minut później nie był już w stanie udawać, że nic się nie dzieje i
bagatelizować natrętnego uczucia. Miał ochotę odwrócić się i poszukać sprawcy.
Wiedział, ze jest tam gdzieś za jego plecami i wwierca w niego swe ciemne
spojrzenie.
- Co się dzieje? – zapytała
w końcu Susan, zauważając jego dyskomfort. Nathan rozejrzał się po auli ale
wiedział, że nie będzie w stanie go dostrzec. Sala była niestety zbyt duża.
- Mam dziwne
wrażenie, że ktoś mnie ciągle obserwuje – odparł. Nie zdążył nic więcej dodać,
bo przerwa dobiegła właśnie końca i znów zaczął się wykład profesora Cartera.
Ale miał swoje przypuszczenia kim mógł być obserwator.
* * *
Kolejna przerwa była dłuższa, bo godzinna. Nawet najbardziej
wytrwali potrzebowali chwili na przemyślenia podczas posiłku. Andrè jak zwykle
paplał o wszystkim i o niczym, po chwili jednak przeprosił Nathana i Susan bo
właśnie zauważył swojego guru z językoznawstwa i postanowił wymienić z nim
kilka uwag na temat jego najnowszej publikacji naukowej, co sprawiło iż Nathan
pozostał przy stoliku sam na sam z Susan.
- Tobie zawdzięczam powrót na uczelnie,
prawda? – zapytała, wycierając chusteczką kąciki warg.
- Musiałem coś zrobić
– odparł nieco speszony faktem iż odgadła co zrobił. Poczochrał blond włosy i
uśmiechnął się – Nie mogłem przecież pozwolić by twój talent się zmarnował –
dodał, upijając łyk zimnego soku, by nieco ochłodzić się. Chociaż w pomieszczeniu
była klimatyzacja a on swoją marynarkę zawiesił na krześle, to w chwili obecnej
czuł się jakby wewnętrzny ogień miłości zaczynał się w nim budzić.
– Tylko dlatego? – Susan postanowiła drążyć
temat. Nathan ujmował ją zawsze tym swoim speszeniem. Doskonale pamięta jak
dokładnie rok temu jej stopa ześlizgnęła się podczas wspinaczki na ściance i
przed upadkiem ochronił ją Nathan. Wtedy pierwszy raz zobaczyła go i wydawało
jej się iż widzi anioła, który przybył by ja chronić. Tyle, że ona nigdy nie należała
do dziewczyn flirtujących i pewnych siebie względem chłopaków. Co innego nauka.
Na tym polu była świetnie zapowiadającym się naukowcem. Wtedy jej pierwszy raz
zaimponował swoją zręcznością i szybkim działaniem, jak również speszeniem. Był
niczym staroangielski dżentelmen, z którego nieraz jej koleżanki się śmiały,
ale to właśnie ją w nim urzekło. Dziś jednak postanowiła zaryzykować i przestać
się bać; postanowiła wyciągnąć rękę po miłość.
- Nie – Nathan odpowiedział po chwili. Jego
odpowiedź była niczym szept ale była pewna. W chwili obecnej, patrząc Susan
głęboko w oczy, zapomniał o całym bożym świecie; o ślepym starcu, o Jake’u, o
Syriuszu i o tym, że są w cafeterii. Walczył ze sobą ale wiedział, że jest na
przegranej pozycji. Susan była jedyną kobietą, którą pragnął i nie chodziło tu
tylko o seks. Pociągała go jako kobieta, ale dla niego najważniejsza była
dusza. Najważniejsze jest to co niewidoczne jest dla oczu. „Mały Książę” był
zawsze jego ulubioną pozycją. A Susan nie tylko była piękna ale i inteligentna,
naturalna, silna a jednocześnie troskliwa. Była ideałem kobiety. Chciał
przestać się bać i zaufać. Pozwolić by ktoś go kochał takim jakim był i chciał
kochać. Dlatego wziął Susan za rękę.
- Nawet nie wiesz jaką walkę wydałem przeciw
sobie – powiedział, uśmiechając się nieśmiało.
- Dokładnie taką samą jaką ja stoczyłam –
odpowiedziała ściskając go za rękę i dodając mu tym samym otuchy. Oboje
wiedzieli, że słowa mało znaczą. Ludzie często je rzucają na wiatr a nic za
nimi nie idzie. To czyny świadczyły o ich uczuciach. Nathan schylił głowę,
przygryzł wargę, po czym drugą dłonią chwycił Susan za policzek i przyciągnął
do siebie, całując ją po raz pierwszy w usta, a w pocałunek włożył wszystkie
swoje uczucia, chcąc jej tak przekazać jak wiele dla niego znaczy. Susan
odwzajemniła jego pocałunek wkładając w niego tyle samo uczuć. Przez krótką
chwile zatracili się w pocałunku zapominając iż są na przerwie podczas ważnej
konferencji ale to w chwili obecnej nie miało znaczenia. W tym właśnie momencie
kruszyli swoje mury i pozwalali drugiej osobie zbliżyć się do siebie. Wiedzieli,
że ten pocałunek był zapowiedzią czegoś szczególnego.
Romantyczną chwilę przerwał im
jednak boleśnie dzwoniący telefon w torebce należącej do Susan. Kobieta
oderwała się od Nathana z zawodem i niechęcią. Sięgnęła po telefon a widząc na
wyświetlaczu, że dzwoniła jej mama, przeprosiła Nathana i odeszła w
spokojniejsze miejsce by oddzwonić do swojej rodzicielki. Nathan przytknął
palce do warg, pozwalając sobie na jeszcze chwilę pozostać w romantycznym
nastroju, po czym wstał, założył na siebie marynarkę i odniósł ich puste
naczynia. Idąc w kierunku drzwi wyjściowych dostrzegł w rogu siedzących dwóch
mężczyzn. Jednym z nich był jego stary znajomy. Mina
mężczyzny ewidentnie świadczyła iż widział niedawna scenę pocałunku, co
sprawiło iż Nathan poczuł dziwna mieszankę strachu, radości, dumy i tęsknoty. Postanowił
jednak przejść obojętnie obok mężczyzn, gdy kątem oka dostrzegł zdjęcie na
monitorze laptopa mężczyzny, która przedstawiała przestępcę z klasztoru świętej
Klary. Stanął w drzwiach wejściowych, wziął ciężki oddech i zawrócił, przysiadając
się do mężczyzn jak gdyby byli starymi znajomymi.
- Wciąż go szukasz? -
zapytał bez ogródek.
- Zostaw to - warknął
ostrzegawczo jego znajomy. Nathan nachylił się, tak iż znajdował się w
przestrzeni prywatnej człowieka ze szramą i szepnął.
- Po Paryżu zapadł
się pod ziemię.
- Nico - facet ze
szramą aż się zagotował ze złości i posłał karcące i gniewne spojrzenie. Agent siedzący
obok niego zaintrygowany przysłuchiwał się tej krótkiej wymianie zdań. Był mężczyzną
po czterdziestce, o ciemnoblond włosach i brązowych oczach. Z wyglądu niczym
szczególnym się nie wyróżniał; przeciętnego wzrostu, lekko przy wadze, z
zarostem idealnie dopasowanym do jego owalnej twarzy. Zarówno on, jak i jego
towarzysz byli ubrani służbowo, czarne garnitury, białe koszule i tylko
krawatami się różnili. Wyglądali jak wyjęci z prosto filmu Faceci w czerni. To jak obaj mężczyźni zachowywali się względem
siebie mogło wyraźnie świadczyć o tym, że jest starszy rangą.
- Nie powinniśmy tu o
tym rozmawiać - zauważył, wtrącając się do rozmowy. - Agent Specjalny Arthur
Digget - przedstawił się, wstając i prowadząc w stronę wyjścia. Jego człowiek
wraz z młodym Carterem niechętnie podążyli w jego ślady. Dla agenta Diggeta był
to niecodzienny widok. Nigdy nie widział by ktoś umiał postawić się jego
podwładnemu, a przede wszystkim by ktoś nie bał się go. Zatem naturalnie, że
był ciekaw rozwoju sytuacji.
Udali się do
niewielkiej, przyciemnionej salki konferencyjnej, sprawdzili czy nie jest przez
kogoś okupowana i zamykając za sobą drzwi, weszli.
- Mogłeś poprosić Modo o pomoc skoro do mnie
nie odważyłeś się odezwać – rzucił Carter, gdy znaleźli się w pomieszczeniu.
- Co możesz nam o nim
powiedzieć? - zapytał Digget, nie zwracając uwagi na wyraźne niezadowolenie
malujące się na twarzy jego agenta. Chciał się dowiedzieć skąd ten dzieciak
wiedział o poszukiwanym, międzynarodowym listem gończym przez wszystkie agencje
na całym świece, przestępcy.
- Enrique Roberto
Ramirez Santhez, członek groźnego i tajnego Zgromadzenia Czaszek. To terrorysta
włoskiego pochodzenia. Jego matka była Amerykanką, ojciec Włochem. Należał do
tajnego Zgromadzenia Czaszek. Na początku działał na terenie całej Europy,
potem poszerzył swoją działalność o Amerykę Łacińską i Azję. Ma własne
ugrupowanie, ale nadal współpracuje z Czaszką. Razem z Syriuszem jesteśmy
jedynymi żyjącymi osobami, które widziały jego prawdziwą twarz. To kameleon.
Były komandos, który został wykluczony z wojska za kontakty z sycylijską mafią.
Swoje ofiary zabija imitacją średniowiecznego sztyletu z czaszką na rękojeści.
Ostrze sztyletu często nasącza roślinną trucizną, a śmiertelny cios zadaje
prosto w serce. Zostawia sztylet jako wizytówkę. Ostatnie doniesienia mówią, że
działał w Paryżu, a następnie ślad się urywa bo od kilku miesięcy jakby zapadł
się pod ziemię. Prawdopodobnie może to oznaczać, że szykuje się coś wielkiego.
Ale to wszystko zapewne już wiecie - opowiedział Nate, próbując sobie
przypomnieć więcej informacji jakie udało mu się zdobyć – Na szczeblach
Zgromadzenia ostatnio doszło do przetasowania. Władzę przejął mężczyzna,
którego nazywają Fanatykiem – dodał obserwując bacznie reakcję obu mężczyzn. Syriusz
spojrzał ponuro na Cartera czując rosnącą wściekłość. Nie mógł uwierzyć, że
smarkacz nie zostawił tego gówna i dalej bawił się w detektywa szukając na
własna rękę tego zbrodniarza i nie podobało mu się jak wiele informacji Nico uzyskał.
A to wszystko tylko utwierdzało go w pewnych przypuszczeniach.
- Szukamy dokładnych
informacji na temat tego człowieka od piętnastu lat, a ty znalazłeś więcej w
zaledwie…? – nie dowierzał agent Digget i specjalnie zawiesił pytanie by
dokładnie się dowiedzieć. Kim był ów
młodzieniec? Zastanawiał się bacznie obserwując gwałtowną wymianę spojrzeń
miedzy Syriuszem a chłopakiem, jakby w ten sposób się kłócili.
- Dwa – oznajmił
Nate, wzruszając ramionami jakby to czego dokonał było najprostszą rzeczą na
świecie, jednocześnie jednak karcąc siebie w duchu za to, że wcześniej nie
przesłał wszystkich informacji do FBI, a precyzyjniej do jednostki, w której
pracował Syriusz, bo na pewno nie było to FBI. - Jeszcze dziś prześlę wszystkie
zebrane dotąd informacje - obiecał uśmiechając się łagodnie i przepraszająco. To,
że miał kilka specjalizacji i interesował się kilkoma dziedzinami było
informacją ogólnodostępną, ale nie wszyscy znali jego drugą profesję. To, że
był informatykiem to było jasne ale nikt nie musiał wiedzieć, że zajmował się
również hakerstwem. Zwłaszcza, że działał zgodnie z prawem a nie łamiąc je
swoją pracą.
- Nawet nie chcę
wiedzieć, jakim sposobem - westchnął tylko Digget, zainteresowany postacią
młodego chłopaka. Domyślił się jednak, że młody mężczyzna jest hakerem. Inaczej
nie znalazłby tylu informacji. Wiedział, że jak tylko skończy się to sympozjum,
w pokoju hotelowym sprawdzi go w ich systemie by dowiedzieć się o nim czegoś
więcej. Młody zaimponował mu a to była prawdziwa rzadkość; mało kto był w stanie
zaimponować agentowi z dużym doświadczeniem. W chwili obecnej jednak,
wyczuwając napięcie między dwoma mężczyznami, postanowił się usunąć z pola rażenia
w bezpieczniejsze miejsce - Czekam przy auli - powiedział wychodząc.
Po wyjściu agenta w
sali konferencyjnej powietrze jakby zgęstniało, tak iż można było je przeciąć
mieczem. Nathan stał na wprost Syriusza mierząc się na spojrzenia. Pierwszy
utrzymywał wzrok upartości, a drugi srogi i karcący.
- Nie znasz
przypadkiem Hakera Widmo, któremu zawdzięczamy oczyszczenie z zarzutów, rekonwalescencję i
powrót do czynnej służby? - zapytał ostro Syriusz, przerywając milczenie i
krzyżując przy tym silne ramiona, które były schowane pod ciemną marynarką
garnituru, na piersi. Tak naprawdę było to retoryczne pytanie, ale chciał
odpowiedź usłyszeć z ust stojącego przed sobą Nico.
- Być może -
westchnął zrezygnowany Nathan, czując się jak przyłapane na kłamstwie dziecko.
Wiedział, co teraz nastąpi. Mogło minąć wiele lat, ale tamte dwa lata w
klasztorze zrobiły swoje. Tego też, nie wiedząc czemu, był pewien.
- Nico, czyś ty... – zaczął
Syriusz, lecz nie dokończył, bowiem zdenerwowany Nathan wpadł mu w słowo.
- A co miałem robić?
Wykorzystałem moje możliwości. Nawiązałem współpracę z międzynarodowymi organizacjami i
służbami na całym świecie.
- Miałeś się nie
narażać - upomniał go surowo.
- Nie jestem
dzieckiem, Syriuszu! Przestańcie mnie niańczyć, bo tego nie potrzebuję! -
uniósł się gniewem, lecz szybko opanował. Nie był przyzwyczajony do tego, że
ktoś się o niego troszczy. Znaczy, wiedział, że ojciec się martwi i troszczy
ale Senior nie wiedział wszystkiego o nim. Za bardzo się od siebie oddalili, a
poza tym Nathan nie chciał wprowadzać ojca w swoje sprawy, które były zbyt
niebezpieczne - Zerwaliśmy kontakt... – kontynuował rozdrażniony - Ty zerwałeś,
bo stwierdziłeś, że co? Nie dam rady? Jestem za młody? Nie mogłeś znieść tego,
że jakiś szczeniak ocalił ci życie? - kiedy tylko te ostatnie słowa wyszły z
ust Cartera, pożałował ich. Zobaczył jak wyraz twarzy Syriusza zmienia się.
Mężczyzna w ułamku sekundy przycisnął młodego Cartera do ściany. Nathan
potrzebował się upewnić, że nadal zajmuje ważne miejsce w życiu tych mężczyzn,
którzy stali mu się bliscy niczym starsi bracia.
- Cholera, Nico!
Jesteś naszym młodszym bratem. Nawet nie wiesz... wtedy w klasztorze... Chryste!
Myślałem, że nie żyjesz! Rozumiesz? Nie pchaj się w niepotrzebne ryzyko i
zostaw... – wściekł się Syriusz, rozdrażniony lekkomyślnością młodszego
mężczyzny. Nie dane mu było dokończył.
W głośnikach
poleciała informacja, iż za pięć minut wznowiona zostanie konferencja.
- Nie wpieprzaj się w
nasze sprawy - rzucił gniewnie Syriusz, ostrzegawczo unosząc jeden palec do
góry. Miał nadzieję, że Nico zrozumie i przestanie pchać się w kłopoty, chociaż
wiedział, że będąc takim urwisem jakim był Nico, to kłopoty same go znajdywały.
Nathan nie lubił się słuchać i dlatego właśnie tak bardzo do nich pasował.
Chociaż oni wykonywali rozkazy swoich przełożonych - Chociaż raz wykonaj moje
polecenie – poprosił Syriusz. Wyszedł z salki konferencyjnej i pobiegł na
klatkę schodową. Musiał ochłonąć i uspokoić się. Nico pojawił się w jego życiu
w bardzo bolesnym dla niego momencie i zajął miejsce po stracie jakiej agent doznał.
Dzieciak od razu zalazł im wszystkim szybko za skórę i oswoił jak Mały Książę
lisa. Dlatego po wypadku wszyscy przysięgli, że nie wpakują Nico w tarapaty i będą
unikać spotkania z nim. Jednak Syriusz, wykorzystując znajomości, co jakiś czas
sprawdzał, gdzie się podziewał jego mały braciszek. Potrzebował wiedzieć, że
jest bezpieczny. Bo to czy sobie radził nie podlegało jakimkolwiek
wątpliwościom. Nagle jego telefon komórkowy zawibrował. Chwycił za niego i
spojrzał na wyświetlacz.
“Nico w niebezpieczeństwie.
Musimy pogadać. Jake”
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz